czwartek, 12 maja 2016

Opowiadanie "Samotność"

Źródło: Pinterest
Oto kolejne opowiadanie zainspirowanie Silmarilionem J.R.R. Tolkiena. (pierwsze tutaj).


Zapraszam do lektury! :)

Mijające dekady, uciekające w przepaść czasu wieki były dla Ainura niby mrugnięcie powieką.
Zamknięty w swej siedzibie, za którą obrał opuszczone wieżyce starej twierdzy w bezludnych puszczach północy, trwał. Nie w znanych przestrzeniach, lecz pomiędzy nimi. Spokojny, uśpiony, taki sam jak na początku czasów. Bezwymiarowy. Istniał, choć był na śmiertelników niewidzialny i niewyczuwalny dając im fałszywe poczucie, że zły duch odszedł.



Aeglossel, Widząca, biała Wiedźma, stała samotnie na szczycie twierdzy Rodu, skanując przestrzeń na wiele kilometrów wokół. Czuła wibracje energii i zaburzenia pól elektromagnetycznych, które były dla niej jak pomruki odległej burzy, które towarzyszyły walce i upadkowi wielkiego czarnego smoka Ancalagona.
Usta elfki poruszyły się, gdy zaczęła szeptać formułę zaklęcia. Należało bowiem jak najszybciej pozbawić truchła czarnej bestii wszystkich jej magicznych właściwości, by duch smoka nie przetrwał ani nie zaczął szukać czegoś w czym mógłby się ukryć. Wiedźma przymknęła oczy i poczuła swoimi zmysłami jak zaczyna w jej kierunku płynąć niby wiatr, niby podmuch, który gdy dotarł do niej począł uderzać w jej ciało wnikając w drobną postać. Stanęła pewniej na nogach, bo podmuchy były coraz silniejsze. Na ostatnim etapie kobieta czuła się jakby walczyła z huraganem, starając się ze wszystkich sił ustać na nogach. Czuła jakby coś paliło ją od wewnątrz, jej źrenice zmniejszały się, to rozszerzały, w głowie słyszała jakby głos, mówiący w nieznanym jej języku.
- Odejdź! Nie jestem twoją sługą! - wysyczała, domyślając się, że być może to twórca Ancalagona upominał się o swoją własność.
Elfka skupiła całą swoją energię i moc by oprzeć się głosowi, który był coraz bardziej natarczywy. I nagle... wszystko ucichło. Napierająca na nią energia nagle znikła, a Aeglossel straciła równowagę i upadła na kamienną posadzkę. Wsparła się jednak na kosturze i wstała. Mimo, że przejęła energię tak wielkiego stworzenia, cały proces ją osłabił. Zwłaszcza że nie spodziewała się aktywności stwórcy smoka. Mimo to udało jej się przejąć całą energię zdychającej bestii.
- Władca będzie zadowolony. - wyszeptała i powoli zeszła krętymi schodami wgłąb twierdzy.


***

Aeglossel przebywała w fortecy Rodu i z niepokojem śledziła zachwiania aury, które odczuwała, gdy Ród walczył i ginął w w bitwie. Nagle podczas jednej z kolejnych fal aury, zamroczyło ją i poczuła się źle. Zignorowała to i kontynuowała swoje poczynania. Jednak następna utrata świadomości sprawiła, że Widząca upadła. Nie mogła dłużej tego ignorować i zeszła z wieży. Teraz od kilku godzin przebywała w swojej komnacie.
Choć było jej coraz bardziej słabo, co jakiś czas nagle czuła przypływy ogromnej siły i energii. Miała wtedy dziwne widzenia, które najpierw odczuwała jakby deja vu, a potem jak kilkusekundowe utraty świadomości, które stopniowo się wydłużały. W tych chwilach widziała inne miejsca, inne krainy, całkiem jej obce. Słyszała myśli – nie swoje. Nawet czuła inaczej… wszystko było inne, obce, oddech, który brała, bicie serca które czuła. Ciało choć go nie widziała, to podświadomie wiedziała, że też nie jest jej. Starała się z tym walczyć, niestety dodatkowo się osłabiając. Pot wystąpił na jej czoło, ale się nie poddawała. Nagle jęknęła i oparła się o ścianę, bo znów zrobiło jej się ciemno przed oczami i nagły ból uderzył każdą komórkę jej ciała. Wizje jakie się pojawiły tym razem były o wiele bardziej wyraźne. Zobaczyła najpierw piękne istoty, smukłe i świetliste. Stała pośród nich. Czuła, że uczestniczy w tworzeniu czegoś dobrego, pięknego, a jednocześnie czuła złość, zawiść, żądzę zemsty i nienawiść. Wizja świetlistych istot znikła, ale ona pozostała, a wraz z nią te uczucia. Silne, stapiające się z nią z jej świadomością stawały się jej jestestwem. Uczuciami tymi władała, siała je jak zboże, a z nich wyrastały istoty złe, mniejsze, większe, niektóre ogromne. Istoty te niszczyły i zabijały na jedno jej skinienie. Aż w końcu z tych uczuć powstała istota tak wielka i tak zła, że świat drżał w posadach gdy stawiała kroki, a jej ogień niszczył miasta i całe krainy. I strach padł nawet na owe świetliste istoty…
- Odejdź…- szepnęła Aeglossel i potrząsnęła głową i wizja zniknęła. Zaczynała rozumieć co się z nią dzieje, połączyła szybko fakty. Czarny smok…. Jego siły witalne, moc i energię, które wchłonęła...
Kobieta powoli przeszła od ściany w stronę fotela, chciała usiąść, wyciągnęła dłoń by chwycić się za oparcie, już, już… było tak blisko… świat jej się kołysał, widziała jak przez mgłę. Już prawie czuła gładkość i chłód drewna… I nagle silny ból przeszył jej głowę. Ból tak silny, że aż krzyknęła. Czuła jakby się paliła od środka, jakby każda komórka jej ciała płonęła osobno żywym ogniem.
- Nie. - usłyszała swój głos jakby w odpowiedzi. Swój? To nie był jej głos. Był inny, niski i złowrogi. Był głosem jakby mężczyzny, ale nie przypominał żadnego z głosów ludzi czy istot magicznych jakie znała.
Widząca zatoczyła się i upadła na podłogę. Gdy otworzyła słabo oczy, zobaczyła nad sobą postać. Twarz obcego mężczyzny tuż nad swoją, a potem poczuła jego dłonie na swojej szyi i głowie. Mężczyzna emanował potężną mocą, ale nie to przerażało Aeglossel. Przymknęła oczy. Doświadczyła nie jednego w swoim życiu, a będąc Widzącą miała do czynienia z siłami i mocami które zdolne były niszczyć i budować w jednej minucie, który dokonywały rzeczy makabrycznych i strasznych, ale to... on...
Nieznajomy zbliżył się do niej. Powinna była poczuć oddech na skórze, ale nie wydawał żadnego tchnienia.
- Tak drobna… tak krucha… - pogładził jej skórę. - A jednak zdołałaś się opierać.
Otwarła oczy, trafiając wprost na jego spojrzenie. Źrenice rozszerzyły jej się ze strachu. Uświadomiła sobie, że ściągnęła na siebie wraz ze smoczą mocą wcielone Zło. Patrzyła teraz na nie, a ono wbijało w nią swoje złociste, ziejące grozą i chłodem oczy.
- Kim ty jesteś….- zdołała wyszeptać przez zaciśnięte gardło.
- Jestem Ainurem. Tym który zdołał tworzyć własne melodie… - odparł jej uśmiechając się nieprzyjemnie, nadal gładząc jej skórę.
- Morgoth… - nie wiedziała już czy powiedziała, czy pomyślała te słowa, zwłaszcza że reakcja Ainura była bardzo szybka.
- Znasz moje imię kapłanko.
- Odejdź, ty którego wygnano!…
- NIE! - odpowiedział jej tylko błysk zębów i głośny okrutny śmiech. - Nie… - Melkor powtórzył cichym głosem. - Gdy padł mój wielki smok, moje arcydzieło, został uwolniony mój duch i mój byt. Brak mi było jeszcze ciała… - Melkor zaśmiał się drapieżnie omiatając wzrokiem jej postać, ale zaraz chwycił ją za kark brutalnie - Coś wyobrażała sobie wchłaniając energię Ancalagona?! Myślałaś, że dasz radę złamać, okiełznać taką moc?! Potęgę jaką jestem ja?!
Aeglossel pokręciła panicznie głową, a przynajmniej próbowała, bo palce Nieśmiertelnego wręcz miażdżyły jej kark. Jęknęła z bólu. Melkor ścisnął mocniej, napawając się jej cierpieniem. Kapłanka próbowała go odepchnąć rękoma, ale nic to nie dało. Melkor przekręcił głowę przyglądając się kobiecie, jej beznadziejnym próbom i… czuł w niej niesłabnącą siłę. Mimo, że była istotą tak kruchą czuł w niej wciąż w niej wolę walki, której nie umiał złamać.
- Kto jeszcze czerpał z mego smoka? - spytał szorstko.
Kapłanka pokręciła głową, na znak że nie wie.
- Kto?! - warknął aż Aeglossel myślała, że rozerwie jej czaszkę.
- Zlituj się… nie wiem… - szepnęła.
Melkor wbijał w nią swój wzrok i kobieta widziała tylko te oczy. Złe, hipnotyzujące i groźne.
- Zatem się dowiem. Będziesz mi służyć, twoje ciało, oczy i wola, moja piękna Aeglossel. - rzekł powoli sącząc słowa jak jad, jednocześnie znów gładząc jej skórę delikatnie.
I stało się coś czego nie mogła się spodziewać. Nieśmiertelny trzymając ją dalej za kark przycisnął nagle swoje usta do jej warg. Brutalnie i mocno. Ale nie był to pocałunek. Aeglossel poczuła tchnienie Ainura, a potem jakby przez usta do jej ciała dostawało się lepkie, zimne ostre powietrze. Sama nie mogła złapać oddechu, próbowała odepchnąć Melkora, ale nie podołała. W końcu straciła przytomność.

***
- Pani! Pani! - ktoś potrząsał nią. Aeglossel zerwała się nagle z krzykiem z podłogi.
- Odejdź!
- Pani to tylko ja… Pani! - młoda akolitka klęczała nieopodal z troską wypisaną na twarzy.
- Eirine… - szepnęła próbując się podnieść, a jednocześnie dojść do siebie. Rozejrzała się po komnacie, ale były same. - Co się stało?
Akolitka wzięła to za pytanie skierowane do niej.
- Usłyszałam twoje krzyki, przybiegłam ci na pomoc, pani. - Aeglossel zarejestrowała, że dziewczyna nie patrzy na jej twarz ale niżej.
- Tak… och… dziękuję ci. Już wszystko w porząd….- nagle zamilkła przesuwając dłonią po szyi, poczuła tam coś dziwnego. Podeszła do lustra i zakryła usta dłonią. Na szyi miała odbite sine pręgi, jakby ślady… po dłoniach. Nagle w odbiciu zobaczyła za sobą wysokiego, potężnego mężczyznę, który patrzył na nią złymi złotymi oczyma. Zobaczyła i poczuła jak dotyka palcami jej szyi. Przerażona odskoczyła od lustra.
- Odejdź Eirene.
- Ale pani…
- Zostaw mnie samą! - krzyknęła, a dziewczyna umknęła w popłochu.
- O Prastare Światło Dwóch Drzew daj mi siłę, wspomóż swoją córkę… - nagle Aeglossel poczuła, że musi wyjść. Jakaś siła zmuszała ją do tego. Wzięła mechanicznie płaszcz i swoją różdżkę i udała się do stajni, gdzie zostało jeszcze kilka wierzchowców. Działając mechanicznie nakazała osiodłać jednego z nich, potem wsiadła na konia i skierowała się ku miejscu gdzie toczyła się bitwa.

Koń pędził prędko, jak północny wiatr ledwo dotykał kopytami ziemi, niosąc na swym grzbiecie Widzącą, która doskonale wyczuwała gdzie ma się udać, bo pulsująca aura wręcz przyzywała ją do siebie, jak spragnionego do źródła wody.
W końcu dostrzegła w oddali coś na kształt chmury unoszącej się i kłębiącej ponad i na powierzchni ziemi. Wszystko to zbliżało się do niej z każdym uderzeniem o ziemię końskich kopyt, aż w końcu ogłuszył ją huk bitwy i wpadła pomiędzy miotające się regimenty. Ale nie zderzyła się, ani nie została raniona w żaden sposób. Zmysły wyostrzone przez Ainura sprawiały, że miała wręcz nieludzki refleks i szybkość i sterowała zwierzęciem jakby była nim samym, włamując się do jego umysłu.
Jednocześnie wzrok kobiety, przeczesywał pole bitwy w poszukiwaniu tego, który prócz niej korzystał z darów padłego smoka Ancalagona. W przebłysku świadomości zadała sobie pytanie jakim sposobem to będzie możliwe… iluż magów było tutaj, ilu z nich miało wiedzę i siłę by skorzystać z bogactw jakim były smocze tkanki?
„Stój” nakazał jej Melkor, a ona wykonała rozkaz. Choć koń biegł nadal bardzo szybko, Aeglossel zdało się, że trwa to wieczność. Czuła się wiotka i lekka, by zaraz poczuć jak przez jej kończyny i całe ciało płynie obca, zła energia, paląca jak ogień, co było dla istoty zrodzonej z Prastarego Światła najgorszą torturą. Jej wrzask ginął pośród zgiełku bitwy. Nie wiedziała, że jej ciało się zmienia, że Nieśmiertelny użycza jej słabej, kruchej powłoce z ludzkich tkanek swojej wytrzymałości, siły i mocy. Nie robił tego bynajmniej z chęci ulitowania się nad swą ofiarą, oszczędzenia bólu i cierpienia. O, nie. Zależało mu jedynie na dotarciu do maga, który zebrał szczątki jego arcysmoka, a w przeciwieństwie do ograniczonego śmiertelnego umysłu Widzącej wiedział, że dokonał tego osobnik o nieprzeciętnych umiejętnościach i by go odnaleźć będzie potrzebował użyć swoich mocy poprzez tę istotę którą zawładnął.
Kilka sekund później Aeglossel była już całkiem odmieniona. Pan Ciemności zmienił kobietę na swoje podobieństwo, a ona w ostatniej chwili zeskoczyła z konia, który uwolniony od jej woli nie mając czasu na zmianę kursu roztrzaskał się o jednego z goblinów zabijając go na miejscu. Tymczasem Aeglossel stanęła na ziemi i przyjrzała się temu co ją otaczało. Zgiełk i rumor docierały jakby z daleka. Wrzaski, kwik i ryki były odgłosami jak z makabrycznego snu. Melkor tymczasem chłonął wszystko, by odnaleźć tego którego szukał. W końcu wyczuł subtelną różnicę, wyczuwając w atakujących tych, którzy nie należeli do Rodu Widzącej, coś na kształt śladu. Śladu, który pozostawiała wola tego, który nimi kierował, który ich tworzył, a na którym zaś zostały ślady po tym co zabrał z ciała Ancalagona. Ainur już wiedział na kogo skierować gniew. Skierował całą swoją moc i siłę w Widzącą, potęgując jej moce swoją nieskończoną potęgą Nieśmiertelnego Ainura.
Aeglossel nagle wszystko się wyostrzyło, w samą porę i kapłanka błyskawicznym nienaturalnie silnym ruchem ramienia odepchnęła szarżującego trolla, na którego drodze się znalazła. Różdżka, która uderzyła o ziemie przy obronie wywołała mocną falę uderzeniową odrzucając na kilkadziesiąt metrów wszystko co było w pobliżu.
Aelgossel której przez obecność Melkora uwydatniły się wszystkie najgorsze uczucia i cechy, spojrzała z satysfakcją na zniszczenia jakich dokonała.
„Dobrze, dobrze. Oddaj się nienawiści. Oddaj mi się całkowicie… gniew, okrucieństwo, poddaj się im” usłyszała w swojej głowie, a na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech, jakby dziecka które dostało przyzwolenie na nową fascynującą zabawę.
Uniosła szybko w górę różdżkę i skierowała ją w stronę kolejnych zastępów Maga, ale tym razem gdy uderzyła o ziemię, oddziały maga zostały przeryte promieniście przez kilkanaście lodowych pryzm, wysokości kilkudziesięciu metrów i długich na kilkaset, najeżonych ostrymi jak brzytwy kolcami i krawędziami. Chłód stanowiący część jestestwa kapłanki zwielokrotniony przez Melkora sprawił, że wokół kobiety zapanował potworny mróz, zmieniający ziemię w zmrożoną pękającą skałę, a powietrze w lodowy, śmiertelny i niszczący podmuch. Mróz ten był tak silny, że wszystko co znajdowało się w pobliżu Aeglossel, wszystko co nie było zrodzone z Rodu Widzącej, zamarzło na kamień. Stal skrzypiała i pękała, żywe istoty zamierały pozbawione życie przez Mróz, a ożywieńcy stawali jak makabryczne posągi, by już nigdy się nie poruszyć.
Aeglossel odwróciła głowę w kierunku, gdzie stał Mag, a Melkor uśmiechnął się jej ustami. Gdy Mag użył swej mocy, Ainur od razu go zidentyfikował i podążył w jego kierunku. Mimo, że siał wokół śmierć i zniszczenie, nie zdążył dotrzeć na tyle blisko, by Aeglossel mogła unieruchomić Maga. Melkor warknął wściekle i zatrzymał się. Jego uwagę zwróciło coś co po sobie mag pozostawił. Aeglossel schyliła się i podniosła niewielki okruch metalu. Uniosła go by mu się przyjrzeć. Melkor rzucił na metal spojrzenie i zacisnął okruch w pięści. Dalsza obecności tutaj była bezcelowa. Należało opuścić to miejsce, gdzie te żałosne istoty odbierały sobie nawzajem życie. Ten którego szukał odszedł stąd... ale pozostawił ślad. Melkor zawrócił i podążył przed siebie, nie zatrzymywał się ani nie zwalniał, unieruchamiając wszystko co było na jej drodze. Jedynie upiory powstałe z Kurhanów, wywołane przez innych Widzących Rodu, nie zamarzały w obecności Ainura, ale tych odrzucała sama aura istoty, tak że nie mogli do niej podejść.
Sama Aeglossel co jakiś czas przeżywała przebłyski świadomości, ale były to sekundy ogromnego bólu, który rozrywał jej ciało. Zaraz jednak Nieśmiertelny znów wyłączał jej umysł. Działał tak umyślnie. Ból osłabiał ofiarę, sprawiał, że była mu coraz bardziej powolna, coraz bardziej upadała jej wola i siła. A Melkor chciał, by w końcu się poddała, nie dlatego, że jej wola walki z nim w czymś mu przeszkadzała, o nie, ona była dla niego niczym. Robił to dla rozrywki, dla samej uciechy obserwowania jak elfka spada w otchłań Ciemności, jak jej duch upada.
Aeglossel opuściwszy pole bitwy udała się w kierunku lasu, i dalej w wysokie niedostępne góry. I jedynie martwe oczy umarłych spoglądały nieruchomo za oddalającą się istotą, dopiero teraz mogąc zobaczyć, że obok niej podąża śmierć. Śmierć w postaci wysokiego, potężnego mężczyzny o złocistych, błyszczących oczach, pełnych okrucieństwa, którymi spoglądał z góry na sunącą po śniegu kobietę.

Melkor nie miał litości dla umęczonej istoty, której ciałem zawładnął. Zmuszał Aeglossel do wędrówki przez blisko dwa dni bez przerwy, kierując ją coraz wyżej w góry. Szukał miejsca, gdzie mógłby na jakiś czas znaleźć siedzibę. Na czas kiedy będzie przebywał w tym świecie. Znalazł ją wysoko wśród górskich szczytów – opuszczone ruiny cytadeli nadawały się idealnie. Aeglossel wstąpiła na kamienny most przerzucony nad głęboką na kilkaset metrów granią i weszła do twierdzy. Co jakiś czas dawało się słyszeć gwizd wiatru gdzieś w pustych salach, ale poza tym wszędzie ciężkim, ponurym kirem zalegała cisza wespół z ciemnością.
Kierowana przez Melkora Widząca szła wolno przez długie korytarze, aż skręciła w końcu do jednej z sal. Owo pomieszczenie musiało być kiedyś czymś w rodzaju sali narad bądź posłuchań dowódcy twierdzy, gdyż pustą, wspartą po bokach na kolumnach salę wieńczyło niewielkie, jednostopniowe podwyższenie, na którym stał kamienny, nadgryziony przez ząb czasu tron. Aelgossel podążyła w tamtym kierunku, a jej kroki odbijały się echem od surowych kamiennych ścian. Będąc w połowie sali kobieta skrzywiła się nagle, by zaraz potem skulić się i momentalnie wyprężyć wrzeszcząc przy tym potwornie. Melkor postanowił bowiem opuścić śmiertelne ciało. Nabrał już na tyle siły by móc przez jakiś czas funkcjonować poza Aelgossel. Gdy elfka wyprostowała się po raz kolejny, poczuła prócz palącego bólu, jakby jej ciało rozrywało się na części, a przed jej oczami pojawił się Melkor. Zobaczyła jego plecy, a potem pozbawiona jego mocy, które dodawały jej siły i wytrzymałości, osunęła się bezwładnie na ziemię. Ainur przez chwilę rozglądał się po miejscu w którym się znajdował, nie zwracając najmniejszej uwagi na ciało z którego wyszedł. Dopiero gdy kobieta jęknęła wracając powoli do świadomości, a potem jej ciałem poczęły wstrząsać drgawki, będące następstwem wstrząsu spowodowanego utratą energii, zimna i ogólnego wycieńczenia, Nieśmiertelny obejrzał się przez ramię na to, co zostawił za sobą. Przez chwilę przyglądał się męczarni. Następnie przyklęknął przy Aeglossel.
- Tukrugh ash tuluk! Ishi durb thrak! - rzekł niskim potężnym głosem i ciało kapłanki się uspokoiło pod wpływem formuł wypowiedzianych w Czarnej Mowie. Melkor wstał i poszedł w stronę zniszczonego tronu, który pod wpływem spojrzenia Ainura zaczął się scalać z okruchów porozrzucanych wokół i gdy ten na nim usiadł był cały.
Melkor oparł się i przez chwilę przyglądał się Aelogssel, zaraz jednak spojrzał na swoją dłoń i rozprostował palce. Na dłoni leżał niewielki kawałek metalu. Melkor wziął go i położył na kamiennym oparciu obok dłoni. Wpatrywał się w niego, a w jego umyśle poczęły się tworzyć melodie będące wolą tworzenia. Ainur szeptał słowa, a metal począł się rozpływać, by gdy to nastąpi, przybrać kształt prostego pierścienia. Melkor dalej wypowiadał słowa melodii tym razem nie tworząc, a zaklinając przedmiot i wszczepiając cząstkę zła. Gotowy pierścień ciężko brzęknął o kamień.
Metaliczny dźwięk wyrwał Aelglossel z ciemnego, lepkiego koszmaru i otworzyła słabo powieki. Leżąc na kamiennej posadzce widziała przez mgłę, jak Ainur siedzący w końcu sali unosi dłoń. Poczuła w środku dławiący strach, ale nie miała siły by choć się odsunąć. Po jej policzku popłynęła łza, potem kolejna i następne. Jednocześnie jej ciało uniosło się i pofrunęło ku Nieśmiertelnemu. Gdy znalazła się przed nim ten opuścił dłoń, czego skutkiem było gruchnięcie o stopień.
- Nazg durb kû! Durb snaga! - Melkor wziął jej rękę i na jeden z bezwładnych placów wsunął pierścień, skandując słowa w Czarnej mowie. Od tej dziwnej obrączki poczęły sunąć najpierw wzdłuż dłoni, a potem całej ręki czarne pręgi. Kobieta próbowała ściągnąć pierścień, ale nie dała rady wyrwać dłoni z uścisku Ainura, powodował on bowiem kolejną torturę. Melkor patrzył jednak beznamiętnie na miotającą się i wrzeszczącą z bólu Aeglossel i czekał patrząc za sunącymi po ciele ofiary pręgami, które w końcu dotarły do serca. Wtedy Ainur puścił dłonie kobiety, a ona osunęła się bezwładnie na ziemię. Nie spuszczał z niej oczu czekając na kolejny etap przemiany, ale nic się nie działo. Ciało kobiety leżało bez ruchu, a oddech ustał. Melkor cmoknął cicho zawiedziony.
- Cóż… szkoda. - rzekł wolno i oparł się łokciami o kamienne boki siedziska. Potem przymknął oczy zamyślony, nie poświęcając już uwagi Aeglossel. Szybko analizował swoje położenie i to co powinien teraz robić. Przeniósł się w czasie i przestrzeni duchem w odległe znajome mu krainy, starając się podjąć jakąś decyzję. To, że elfka nie przeszła próby Czarnej Krwi pokrzyżowało mocno jego plany.
Pochłonięty podróżą poza ciałem, nie zauważył, że przemiana jednak poczęła następować, a gdy się na dobre zaczęła dokonała się bardzo szybko. Blada jak trup Aeglossel podniosła się w końcu z posadzki i odgarnęła włosy, które zafalowały na końcach niczym rozwiewając się mgła. Uniosła przed siebie dłoń z pierścieniem i przyglądała mu się, przekrzywiając lekko głowę na bok. Gdy przeniosła wzrok na Nieśmiertelnego, kąciki jej ust uniosły się lekko w uśmiechu. Nie było w nim nic człowieczego, nic co można by wziąć za choćby cień dawnej Widzącej. Aeglossel zmrużyła oczy, widząc że nie Ainur reaguje i wyciągnęła rękę w jego stronę. Gdy go dotknęła, Melkor został nagle zawrócony z drogi, którą obecnie przemierzał myślami. Zaskoczony, otworzył oczy, które płonęły złotym blaskiem.
Aeglossel cofnęła się pod spojrzeniem Melkora i pokłoniła się.
- Mój panie.
Uśmiech jaki wypłynął na usta Nieśmiertelnego świadczył o pełnej satysfakcji z przemiany jaka się dokonała pod wpływem pierścienia.

Generował wolą kule świetlistej mocy, które frunęły wysoko ponad ziemię i zatrzymywały się pod sklepieniem wielkiej sali. Ciemności tam panujące przypominały mu Pustkę, a sino zielonkawe światła - dziwne, pulsujące gwiazdy.
Ostatnia z kul powędrowała w górę i Melkor spojrzał na to dziwne niebo, które sam stworzył. Westchnął, a potem znów uniósł dłoń. Kule, jedna za drugą spłynęły do jego ręki. 


Ponure ruiny, o których ostre krawędzie zahaczały sunące nisko chmury, wyglądały jak oplecione strzępami ogromnych pajęczyn. Tereny wokół cytadeli jak i same ruiny pogrążone były w półmroku. Gęste, grube warstwy chmur kumulowały się nad okolicą, odcinając dopływ słońca. Nie było to naturalne zjawisko, ale efekt obecnego tu Zła, które ściągało wszystko co plugawe i mroczne.
Aeglossel patrzyła pustym wzrokiem przed siebie. Czy było kiedyś coś innego? Jakiś inny świat… inny od tego.
Elfka przejechała paznokciami po kamieniu i zgarnęła na kupkę drobny żwirek i piach zgromadzony na zniszczonych erozją blankach cytadeli. Czy kiedyś znała coś innego prócz służenia panu?… Na jej palcu mrygnął zimnym blaskiem pierścień, gdy wzięła w dłoń garść piachu i rozsypała na lodowatym wietrze. Nie, nie było nic wcześniej.
Ciemność spowijała umysł i myśli Aeglossel. Już kilka tygodni trwała w tej opuszczonej przez ludzi i bogów twierdzy, choć nie odczuwała ulatującego czasu. Będąc zniewolonym przez Ainura jej umysł odmiennie odbierał otaczający świat. Miało to również wpływ na zachowanie i wygląd dawnej Widzącej. Jej ciało przestało potrzebować pożywienia, bo obecność Melkora dawała jej energię do funkcjonowania. Oddech choć płytki i ledwie zauważalny jeszcze co jakiś czas podnosił jej blade piersi, ale działo się to ze znacznie mniejszą częstotliwością niż u normalnego człowieka. Czasem zdarzały jej się przypadki, że nocami szukała sobie miejsca, kładła się i usypiała na kamiennych posadzkach, zwłaszcza w pierwszych dniach po przemianie, kiedy jej ciało i umysł działały jeszcze wedle ludzkich nawyków. Zawsze jednak gdy się budziła, to znajdowała się w sali ,gdzie Melkor ją przemienił, a Ainur siedział, bądź wolno przechadzał się po komnacie, ze zmarszczonymi brwiami nad płonącymi oczyma. Nigdy nie została ukarana za sen, bądź to że ginęła mu z oczu, a on… musiał zapewne jej szukać i w jakiś sposób przenosić tutaj. Raz za razem. Z czasem przestała się nad tym zastanawiać, bo i przypadki snu były coraz rzadsze, aż w końcu ustały. Wtedy zaś, gdy stała się istotą, która niezmordowanie mogła funkcjonować całą dobę, nasiliły się właściwości pierścienia, który był bezpośrednim łącznikiem między nią, a Melkorem. Krążek wrósł już w jej skórę na wychudłym wskazującym palcu prawej dłoni. To dzięki niemu była w stanie odczuwać blade odbicia nastrojów i uczuć Nieśmiertelnego, a tym samym pojawiać się przy nim gdy tego żądał.
Wicher z północy zawył w ruinach i graniach cytadeli, a Aeglossel poczuła nagle obecność Melkora. Odwróciła się - istotnie znajdował się za nią. Ainur uniósł wargi w uśmiechu patrząc na elfkę, po czym wolno przeniósł wzrok na dalekie tereny widoczne stąd, a będące jedynie jaskrawą osłonecznioną wąską plamą na horyzoncie.


***
- E! Ty! Stój! - ryknął nagle ktoś, starając się przekrzyczeć wycie wichru. Dało się słyszeć zgrzyt zmarzniętego śniegu, gdy kopyta potężnego konia w mgnieniu oka przeniosły jeźdźca o kilkanaście metrów bliżej ogniska, gdzie stał intruz - Otoczyć go! - padł rozkaz dowódcy oddziału, który od razu został wykonany. Sierżant obrzucił spojrzeniem scenkę przed nim. Nieznajomy mężczyzna kucał obok leżącego... człowieka? Wojak dopiero teraz dostrzegł, że ciemna plama znajdująca się wedle ognia to nie zwinięte futra. Przeniósł podejrzany wzrok na przykucniętego, ale nie dostrzegł jednak broni. Nieznajomy ubrany w płaszcz z kapturem, ciemną szatę, rękawice i wysokie buty patrzył na żołnierza wzrokiem nieprzyjaznym i jak na jego położenie zbyt butnym, jak na gust żołnierza.
- Coś za jeden?! Odpowiadaj! Szpieg? A możeś czarownik jaki? Od tego wcielonego diabła, Maga! - reszta zaczęła mruczeć groźnie, a miecze i włócznie poruszyły się niepokojąco.
- Tak! To pewnie jeden z nich! Paru żeśmy już ubili! He he! - odezwał się jeden z mężczyzn.
Nieznajomy tymczasem wstał, uniósłszy ręce tak by tamci je widzieli. Uśmiechnął się uprzejmie i przybrał łagodny wyraz twarzy, choć oczy…. Oczy nadal miał jakieś dziwne. „Uśmiecha się, ale gdyby wzrok mógł zabijać...” pomyślał sierżant „… byśmy tu padli trupem wszyscy”.
- Jestem Belegûr. I nie jestem żadnym magiem. - rozległ się nagle głos mężczyzny. Bardzo łagodny i uspokajający, ale stanowczy. W połączeniu z fizjonomią nieznajomego dawał wrażenie człowieka spokojnego, który nie szuka kłopotów, ale gdy już je spotka to nie boi się stawić im czoła. Tylko te oczy… Belegûr uniósł lekko brwi jakby zdziwiony efektem jaki wywarł na wojownikach – A wy panowie? Z kim mam do czynienia? - dodał po chwili.
- Kto to jest? - sierżant wskazał włócznią na leżącego. - Ten tam pod przykryciem!
Belegûr spojrzał nieufnie.
- Zadałem wam pytanie… - rzekł wolno.
- Milcz psie, bo cie tu zaraz na włóczniach rozniosą, a wierz mi, że nic nie sprawi im większej radości! - warknął sierżant patrząc na mężczyznę.
- He! Sierżancie! Powiedz mu! Nie wie w czyje ręce wpadł! He! - zaśmiał się jeden z mężczyzn. - Niech wie!
Dowódca milczał przez chwilę.
- Masz pecha, boś jest na ziemi Rodu, a my nie lubimy intruzów…
- Rodu? - powtórzył szybko czarnowłosy mężczyzna. - Naprawdę? Ona… ona mówiła, że musi wrócić, że… o bogowie. Chodźcie, chodźcie! - nagły entuzjazm Belegûr zdziwił lekko wojowników. - Mówiła, że jest Widzącą, że była w … nie umiem powtórzyć nazwy, ale to chyba chodziło o stolicę! Pomóżcie jej, bo jest w strasznym stanie! A ja jeden… prosiła, żeby ją tam zawieźć…. A ja… zgubiłem drogę.
- Co ty opowiadasz człowieku?! - sierżant nie wytrzymał, ale zsiadł z konia – Osłaniaj mnie. - mruknął do kusznika i polazł przez zaspy do ogniska, miecz ściskają w dłoni.
- Gdzież bym śmiał!… Sami spójrzcie! - Belegûr odsunął się, by zrobić miejsce sierżantowi, a ten przykucnął przy leżącej. Faktycznie była to kobieta. Młoda. Całkiem urodziwa, gdyby nie to że chuda jak wysuszony trup i z sinymi cieniami pod oczami. Mimo to widać było, że pochodziła z wyższej kasty. Zniszczone ubranie, było z drogich tkanin, a kolczyk jaki miała w uchu był wykonany z drogich kamieni i białego złota. Mężczyzna sięgnął do jej szyi bo zauważył jakiś łańcuszek. Nie widział, że w momencie gdy tknął skóry kobiety, twarz Belegûr całkiem się zmieniła, przyjmując ponury drapieżny wyraz, by po ułamku sekundy znów nabrać wyglądu uprzejmego, zatroskanego i bardzo przejętego człowieka. Sierżant wyciągnął łańcuszek na którym zawieszony był amulet. Przełknął ślinę. Znał te amulety. Nosili je Widzący, ale ten… nie, z pewnością nie należał do szeregowego członka Zakonu. To musiał być ktoś znaczny…
- Wy trzej! W las, ściąć parę cienkich brzóz i zrobić sanie. Reszta warty na zmiany, póki nie wyruszymy do stolicy! - warknął rozkazy sierżant, które zaraz zaczęto wykonywać.
- Znasz ją? - zapytał z nadzieją w głosie Belegûr .
- Nie, ale w Stolicy dowiemy się kto to jest.

***
Gdy osiągnęli cel wędrówki sierżant odetchnął. Te kilka dni było jakimś koszmarem. Stracił czterech ludzi, którzy po prostu przepadli diabli wiedzą gdzie, a sam ledwo trzymał się na nogach, bo nie zmrużył oka ani przez jedną noc. Albo miał wartę, która trafiała się częściej przez zmniejszoną liczbę ludzi, albo gdy już spał budziły go potworne sny.
Podniósł wzrok na wieżyce twierdzy Rodu i jeszcze raz odetchnął. Postanowił nie bawić się w półśrodki, ale od razu udać się do zamku, by pokazać co znalazł. Reszta oddziału polazła już do koszar, a on sam miał się tam zamiar iść, gdy dopełni obowiązku.
- Daleko jeszcze? - Belegûr idący obok leżącej na saniach kobiety spojrzał wojaka prowadzącego konia do którego boków przytoczone były sanie.
- Nie. Idziemy tam! Jeśli jest kimś znacznym to ją poznają. A jak nie, to niech sczeźnie… - żołnierz wskazał dłonią zamek, a czarnowłosy pokiwał głową.
Gdy dotarli do celu, zostali zatrzymani przez wartowników przy bramie. Po krótkiej, acz gwałtownej wymianie zdań, strażnicy puścili mężczyzn i konia z saniami na dziedziniec. Sierżant rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś. komu mógłby się odmeldować. Na złość było pusto. Podniósł głowę i na jednym z murów zobaczył jasnowłosego elfa w futrzanym płaszczu.
Elf, gdy ich zobaczył od razu skierował się na dziedziniec, a gdy stanął przed nimi, jego jasno błękitne oczy patrzyły podejrzliwie na przybyszów. Strażnika rozpoznał, ale ten drugi...
- Kim jesteś? - spytał, przyglądając się mu uważnie.
- Jestem Belegûr. - pochylił się, kładąc dłoń na sercu, drugą opierając się na kosturze. - Jestem pielgrzymem i przyjacielem. - mężczyzna zdjął z głowy kaptur, by dać do zrozumienia że nic nie ukrywa, a tym bardziej swojej twarzy. Była szczupła o foremnych, ale ostrych rysach, na której wyróżniały się bardzo żółte oczy. - Natrafiłem na tę kobietę, gdy błąkała się po pustkowiu. Imię, status społeczny, miejsce skąd pochodzi... tyle zdołałem z niej wyciągnąć, znaczy tyle zdołała mi powiedzieć, nim straciła przytomność. Nie mogłem jej zostawić, cóż ludzki odruch. A więc przez jakiś czas opiekowałem się nią. Zdało mi się, że jest jakby lepiej, ale... sam panie widzisz. - pochylił głowę, szczerze zmartwiony. - Wtedy poprosiła mnie bym ją zabrał do stolicy Rodu - wymówił nazwę miasta, lekko ją kalecząc. - Dobrze, ze natknęliśmy się na tego dobrego, człowieka... - Belegûr wskazał kosturem na oddalającego się sierżanta. W tym momencie stojący koń, obok którego przechodził żołnierz, wierzgnął trafiając zadnim kopytem prosto w czaszkę, którą rozprysnęła się jak dojrzały melon. Belegûr cofnął się.
- Pa...nieee... - zachwiał się wspierając na kosturze. - Pozwól odpocząć gdzieś, bo... nie ... o bogowie… - zamykając oczy od makabrycznego widoku.
Elf skrzywił się również na ten widok.
- Przywiodłeś mą siostrę do domu, idź do karczmy. Tam cię nakarmią. - rzekł elf i odszedł, zabierając nieprzytomną elfkę. W głowie kołatało mu się imię pielgrzyma. Gdzieś je już słyszał. Ale gdzie? Tego nie pamiętał.
Belegûr skinął głową już niestety plecom elfiego mężczyzny. Potem odszedł, wspierając się na swym kosturze. Gdy mijał zmasakrowane zwłoki uśmiechnął się paskudnie.
W karczmie powołał się na jasnowłosego elfa. Istotnie zadbano o niego. Gdy wskazano mu kwaterę zamknął się w niej i tyle go widziano.

***
„Obudź się!… Obudź!”
Aeglossel otworzyła oczy. Nad nią była powała z solidnych belek. Znała tę powałę. Rzuciła kilka spojrzeń na boki. Znajome ściany… i okna… przesunęła dłonią po pościeli. Chłodny dotyk gładkiej cieniutkiej tkaniny o charakterystycznym zapachu również nie był obcy. Zmarszczyła brwi, bo światło ją raziło. Było stanowczo za jasno. Oparła się na łokciach.
- Co za głupiec zostawił odsunięte kotary… to słońce mnie wykończy! - syknęła i zasłoniła ramieniem oczy. Potem spróbowała usiąść, co też jej się udało. Słońce denerwowało ją coraz bardziej. Agresywnie raziło ją w oczy, oślepiało zalewając komnatę jasnym, trudnym do zniesienia światłem.
- Gdzie jesteś…. - jęknęła cicho.
„Jestem.” usłyszała za sobą i odwróciła się momentalnie.
- Panie!… - wykrztusiła szeptem i wstała – Bałam się, że mnie opuściłeś. Nie zniosłabym tego… - mówiła dalej obchodząc łoże.
Przed nią stał Melkor, w czarnej zbroi z dłońmi w żelaznych rękawicach założonych za sobą. Mierzył zbliżającą się do niego kobietę wzrokiem podobnym do spojrzenia drapieżnika, który patrzy na swoją zdobycz.
- Czyżbyś we mnie wątpiła? - nie spuszczał z niej wzroku ani na moment.
- Mój panie! Ależ nie! - stanęła przed nim.
- To dobrze. - rozłożył ręce, a ona podeszła do niego. Melkor objął kobietę. - Inaczej musielibyśmy się rozstać.
Rzekł ostanie słowa bardzo cicho, ale jednocześnie przytulił jej głowę do piersi, co złagodziło grozę tych słów, a zniewolony umysł elfki zignorował ją, skupiając się na geście, który miał w sobie coś z czułości, choć tak naprawdę był jedynie środkiem do osiągnięcia celu.
- A teraz słuchaj… - rzekł znów po chwili Melkor i cichym, kojącym głosem mówił do Aeglossel przez jakiś czas sącząc jej swoje zamysły i plany, a ona z pół przymkniętymi oczami chłonęła jego słowa.
Gdy się obudziła leżała na ziemi a obok niej klęczała służąca.
- Wezwij… kogoś… mego brata… - wyszeptała powoli się podnosząc, rozglądając się przy okazji po komnacie w poszukiwaniu Melkora, ale nie widziała go. Spuściła głowę.
- Tak pani. - akolitka wstała i pobiegła szukać jasnowłosego elfa.

Długo czekała w swojej komnacie na powrót akolitki z kimkolwiek. Zniecierpliwiona wyszła chwiejnym krokiem z komnaty, zarzucając na siebie płaszcz . Poszła korytarzem z zamiarem odnalezienia brata. Po drodze zasięgnęła języka i uzyskała informację, że elf był widziany jak szedł w kierunku biblioteki jakiś czas temu. Był to jedyny trop jaki miała, więc skierowała się w tamtym kierunku. Gdy dotarła na miejsce pchnęła skrzydło drzwi i weszła do środka. Zapach charakterystyczny dla tego typu miejsc uderzył ją od razu, ale poczuła coś jeszcze. Coś co sprawiło, że gdyby była wilkiem sierść na jej grzbiecie zjeżyła by się. Przekrzywiła głowę lekko, i stojąc bez ruchu namierzała to, a raczej tego kogoś, kto ją zaniepokoił.
Usłyszała w swojej głowie głos Melkora, a jej wargi poruszyły się bezgłośnie wypowiadając te słowa. Powoli podniosła głowę na kolejne poziomy biblioteki i dostrzegła postacie stojące na jednym z nich. Zobaczyła swego brata i… Maga. Od razu ruszyła w ich kierunku nie spuszczając wzroku.
Melkor uśmiechnął się ustami kobiety.
Nim jednak zdołała dotrzeć do mężczyzn, Mag zniknął. Melkor warknął wściekle, ale nie zrozumiał, że ścigając nigdy nie dopadnie Maga. Zmienił strategię.
Aeglossel zbiegła po schodach w bibliotece i kierowana przez Melkora opuściła ją. Potem pobiegła bardzo szybko do komnat królowej. Po drodze jej postać się zmieniała, nabierała demonicznego wyrazu, oczy jej teraz płonęły cały czas, szaty stały się ciemne, i na krańcach zmieniały się w czarną mgłę. Strażników przy komnatach królowej Aeglossel rzuciła gestem na ściany z taką siłą ze stracili przytomność. Moc Melkora w Aeglossel nie była maskowana już niczym. Pierścień Ainura lśnił na jej palcu jasnym zimnym światłem. Kapłanka weszła z trzaskiem do komnaty. Była pusta. Ale smród Maga unosił się bardzo wyraźnie. Metaliczny smród i jeszcze coś... Jakby delikatna pudrowa woń...
Przymknęła oczy, śledząc ślad jaki pozostawiła królowa, gdy usłyszała za sobą kroki. Nie odwróciła się jednak nadal będąc skupioną.
- Pani?… - niepewny głos posłańca rozległ się w komnacie. Zmiany jakie wprowadził w niej Melkor sprawiały, że była trudna do rozpoznania. W sumie niewiele było już w tym ciele kobiety znanej jako Aeglossel. Umysł już dawno zniewolony, stanowił już jedność z Melkorem, a ciało było jedynie pustą, zniekształconą powłoką o nieprzyjemnym dla oka wyglądzie, bladej wychudzonej kobiety.
Aeglossel odwróciła się. Mężczyzna się cofnął, lekko przestraszony. Za kobietą w granicy widzialności majaczył wielki cień.
- Władca… wzywa cię… - kobieta minęła go nim zakończył zdanie, gdyż zdołała wniknąć do jego umysłu i poznała to co miał jej przekazać.
Szybko dotarła do sali gdzie przebywał Władca. Weszła do środka i stanęła, splatając dłonie przed sobą, jakby w uprzejmym oczekiwaniu.
- Słabo strzeżesz tej twierdzy. - odezwała się swoim głosem, ale miał on w sobie coś złowrogiego - Słabo strzeżesz siebie. I słabo strzegłeś swojej królowej, skoro Mag tak łatwo ją wykradł.
Zmrużyła żółte jarzące oczy, a Melkor uniósł lekko kąciki ust w kpiącym uśmieszku.
- Od czego mam Wiedźmy takie jak ty? - warknął władca. - Nie poczułaś zmian w aurze?! -
Aeglossel powolnym krokiem ruszyła w stronę władcy, nie zważając na jego wzburzenie.
- Poczułam, ale przeceniasz mnie, bo nie posiadam zdolności bilokacji czy teleportacji. Nim dotarłam do biblioteki, zniknął... A potem pojawił się ponownie. By uprowadzić twą królową. Gdzie były Widzące strzegące twej pani? Czyżbyś je odprawił?
Władca nie odpowiedział.
- Głupie i nierozważne. - rzekła nie odrywając wzroku od władcy, bo Melkor mu się przyglądał - Pierwsza wizyta była rekonesansem. Druga...hmm... efekty znamy.
Ainur zamilkł, patrząc na władcę. Miał już z takimi do czynienia. Odwaga, zakrawająca na brawurę, mądrość, doświadczenie, posłuch u ludu i podwładnych. Odszedł wolno, obrzucając spojrzeniem zgromadzonych tu na naradę elfów. Jakże byli podobni do tych, których znał. Dawnych herosów. Z odległych Er. Er jego świata. Podziw dla ich odwagi zawsze mieszał się u niego z pogardą. Będąc śmiertelnikami zdolni byli porywać się na niemożliwe, szli na pewną śmierć. Dla chwały, dla władzy, dla innych. I tym gardził. Że przedkładali kruche życie nad tak ulotne wartości.
Czas płynął, kolejne sekundy milczącego oczekiwania. Ainur uśmiechnął się do siebie wspominając reprymendę za nie zatrzymanie Maga.

Narada Rodu trwała dalej. Strategia, choć prosta, motywowana gniewem i żądzą odwetu, warta była poznania. Tak więc tyle ile trwała rozmowa na ten temat Melkor był obecny w sali. Przy okazji żywił się emocjami zebranych, a zwłaszcza gniewem głowy Rodu. Gdy jednak od dłuższego czasu umysły radzących zajęły przechwałki, groźby lub w niektórych przypadkach milczenie, Ainur stwierdził, że straciło sens przebywanie dalej w tym miejscu i opuścił komnatę. Nawet nie zauważyli.
Aeglossel przez nikogo nie zatrzymana wyszła z zamku i udała się na dziedziniec, skąd zeszła na zamek dolny do stajni, skąd wzięła konia. Kilka minut później była już za bramami twierdzy i gnała przed siebie.
Melkor nakazał w końcu ciału, by zsiadło z wierzchowca. Aeglossel zamotała wodze o jakąś gałązkę i spojrzała za siebie. Twierdza była jeszcze w zasięgu wzroku. Nagle z oczu, ust, uszu, potem w końcu jakby każdej komórki skóry począł bardzo szybko wydobywać się czarny, ciężki, wijący się dym. Ciało tymczasem im bardziej uciekał z niego duch Melkora tym bardziej się kurczyło, usychało, skóra wiotczała, opinając zanikające mięśnie, by po kilku sekundach pokryć kości i czaszkę jak emalia, a potem pęknąć i rozsypać się w proch. Dym tymczasem utworzył potężną postać, najpierw niewyraźną, ale z każdą sekundą nabierającą kształtów. W końcu Melkor stanął swoją własną postacią na tym świecie - wysokiego na ponad pięć metrów mężczyzny, w czarnej zbroi której z pewnością nie wykonał żaden śmiertelnik. Dzierżył w dłoni kostur, wprost proporcjonalny wielkością do postaci, zakończony u góry dwoma płaskimi półokrągłymi ostrzami.
Ainur odwrócił się i spojrzał na twierdzę Rodu Prastarego Światła, a potem na leżące i jego stóp szczątki. Na łukowato zakrzywionych żebrach wisiał naszyjnik kapłanki. Melkor schylił się i wziął do ręki klejnot – kości karku rozsypały się gdy szarpnął i podniósł amulet. Czaszka „uśmiechnęła się” makabrycznie przewrócona na bok.
Melkor przyglądał się amuletowi, który emanował silną energią. Rozpoznawał tę energię. Była jego własną. Energią tworzenia i destrukcji, do tego była w niej niegodziwość, gniew i całe zło jakie stanowiło jestestwo Ancalagona. Ainur zawiesił złoty łańcuch na kosturze, a ten jakby wtopił się w niego.
Melkor tymczasem pochylił się ponownie i uniósł czaszkę Aeglossel, która w potężnej dłoni wydawała się być jak czaszka za wcześnie urodzonego niemowlęcia czy lalki. Z łatwością skruszył kości. Okruchy upadły na ziemię, ale niewielka ilość kostnego pyłu uniosła się w powietrze i wniknęła w amulet. Twarz Melkora nie zmieniła się ani o jotę, nie drgnął żaden mięsień. Jedynie oczy rozjarzyły się silniej. Oczy o barwie płonącej lawy. Teraz w amulecie była również energia elfki. Jej siła władania Mrozem.
Pozostała do zabrania jeszcze jedna rzecz. Słońce wyszło akurat spomiędzy ciemnych chmur i oświetliło okolicę. Pierścień zalśnił w jego promieniach. Melkor podniósł go spomiędzy kupki małych kosteczek, a pierścień poszerzył swoją średnicę i Ainur bez problemu założył go na palec.
Oczy Melkora spojrzały jeszcze raz na twierdzę Rodu. Po czym Ainura skryła czarna smolista chmura mgły, którą po chwili rozwiał zimny wiatr, pozostawiając pustkę.
Koń zdołał się w końcu zerwać i pobiegł w oszalałym pędzie do jedynego bezpiecznego miejsca jakie znał. Do Stolicy.


Teraz gdy był sam, mógł tworzyć swoją muzykę. Muzykę, taka jak on, oddającą jego naturę. A gdy tworzył, wraz z kolejnymi dźwiękami powstawały z ziemi, skał i ognia stworzenia odrażające i potężne. Każde gotowe by służyć swemu stwórcy. 

***
Rozwiany nieregularny obłok czarnej smolistej mgły leciał ponad ziemią, a Melkor spoglądał w dół, przenikając wzrokiem wody i łańcuchy górskie. Pierścień na jego palcu był jak kompas, który wskazywał drogę do tego, którego ścigał. Dość czasu już zmitrężył od momentu gdy ów Mag umknął mu na polu bitwy. Opuścił ludzi z ich waśniami i niezdecydowaniem, by zająć się czymś co miało mu pomóc w dosięgnięciu maga w jego twierdzy. Swoim przenikliwymi myślami zdołał dotrzeć do miejsca gdzie znajdowała się siedziba maga. Z łatwością przeniknął wszelkie bariery nałożone na twierdzę. Jednak nie po to by czynić szkody, na to przyjdzie jeszcze czas, ale po to by potwierdzić to czego był prawie pewien. Mag przygotowywał się jakby miał walczyć z całym światem. Rozbawiło to z lekka Ainura, bo ów mag nie wiedział jak bardzo był bliski prawdy w swoich przygotowaniach.
Ainur wylądował na pustkowiu. Jego ciało przybrało realne kształty i Melkor rozejrzał się. Obrzucił wzrokiem ponure pobojowisko – miejsce nie tak odległej bitwy. Mimo, że ciała po część zamarzły, chłód nie dał rady całkiem zabić smrodu jaki wydzielały rozkładające się fragmenty zwłok ludzi, trolli, goblinów i…. smoka. Choć Ancalagon padł daleko od miejsca gdzie miało miejsce główne starcie, nie można było nie przeoczyć truchła. Było wielkości sporego wzgórza i gdyby nie odór mogłoby z nie uchodzić. Nawet mimo tego, że było rozczłonkowane przez masakrę, której dokonały na nim wojska Rodu.
Melkor z daleka widział ogromny łeb który ział pustymi już oczodołami – skrzywił się z niesmakiem. Jak każdy twórca, który patrzy na zniszczony owoc swych umiejętności. Mimo to zdecydowanie poszedł w tamtym kierunku, a jego krokom towarzyszył co jakiś trzask pękających pod stopami Ainura czaszek i kości poległych.
W końcu dotarł na miejsce. Dotknął dłonią w rękawicy pyska smoka.
- Szkoda. Wielka szkoda, mój wierny druhu. - rzekł w Czarnej Mowie. - Ale jeszcze jeden raz ostatni raz staniesz by mi służyć. Powstań Ancalagonie, Cieniu Północy! - z miejsca gdzie dłoń Melkora dotykała pyska poczęły się rozchodzić czerwone wijące się smugi, jakby odnajdując dawne arterie smoka. Jednocześnie, podobne ale ciemniejsze, brunatne smugi wspinały się po częściach smoczego cielska od ziemi, bo powstająca bestia, gdy tylko tchnięto w nią iskrę, poczęła zasysać energię która zalegała w ciałach umarłych. Melkor w końcu odsunął się od ożywającego giganta i przybierając na kilka sekund postać smolistej mgły uleciał kilkadziesiąt metrów w tył. Energia Ainura krążyła w ciele smoka, ale nie odtwarzała całkowicie tego co uległo zniszczeniu w czasie walki czy było efektem rozkładu – jedynie doprowadzało do stanu umożliwiającego poruszanie się gada, łączyła oderwane części, spajała. Tak więc, gdzieniegdzie widać było kości, rozerwana skóra odkrywała mięśnie, a paszcza i przód czaszki kontrastował bielą gołej kości z czarną skórą, dalej pokrywającą wierzch i łeb, jednak skrzydła były kompletne. Zapadnięte powieki nagle drgnęły i z nieprzyjemnym trzaskiem oderwały się od oczodołów. Czerwone, świecące ślepia, ukształtowane z energii krążącej wcześniej po cielsku, szybkimi krótkimi ruchami omiotły okolicę. Ziemia zadrżała gdy łeb podniósł się, a zaraz za nim smok począł wstawać.
Makabryczna poczwara rozejrzała się raz jeszcze i dostrzegła swego stwórcę i pana. Ancalagon wbił w niego swoje czerwone ślepia i skłonił łeb.
- Słucham i jestem posłuszny. - odezwał się smok dudniącym potężnym głosem w Czarnej Mowie.
Upadły Valar skinął głową patrząc w oczy Ancalagona.
Następnie w postaci czarnego mglistego obłoku uleciał w górę, a smok machnął skrzydłami i uniósł się niezgrabnie w powietrze by podążyć za swoim panem jak wierny pies.
Melkor mógł załatwić sprawę sam, ale zawsze lubił jak wykonywano za niego brudną robotę.
I tak miało być tym razem.


***
Melkor nie zamierzał na razie wtrącać się w konflikt pomiędzy ludźmi, a Magiem ze Stalowych Wież. Tchnąwszy w Ancalagona namiastkę życia skierował się tam gdzie prowadziłgo pierścień. Wyczuwał przy okazji potężne zachwiania energii o aurze ściągającej zło i złem będącej. Domyślał się, że były to skutki przygotowań do wojny. W umysłach obu stron były teraz tylko nienawiść, żądza zemsty, chciwość i nieokiełznane pożądanie władzy, a wszystko to okraszone mocno pierwotnym instynktem jakim była chęć zabijania wroga, bez litości, bez honoru, byle zwyciężyć, przy użyciu wszystkich dostępnych środków, które nie koniecznie miały przynieść korzyść, wbrew mniemaniu tych co wzywali demony czy tworzyli krzyżówki dla zwiększenia liczebności sił. Tak czy inaczej dla Melkora było to bardzo korzystne. Sięganie po plugawe i przeklęte środki, zniżanie się do poziomu morderców niewinnych, przelewanie krwi ich dla swojej korzyści. Chłonął zatem z tych źródeł moc sam będąc ucieleśnieniem zła i przewrotności, a to dodawało mu sił i czyniło go coraz potężniejszym. 

Ancalagon wylądował na jednym ze szczytów Gór Północy, by zaraz wleźć w jedną z potężnych rozpadlin, gdzie zastygł w bezruchu. Melkor zaś unosząc się ponad łańcuchem górskim pozostał dalej w postaci czarnej mgły, która zawisła nad smokiem.
Ainur zwrócił się najpierw w kierunku twierdzy Maga, skąd silniej napływało zło, którym się karmił. Przenikał przestrzeń przed sobą i „widział” ogromną armię wraz z czymś co emanowało wyjątkowo silnie, nie tylko złem, ale i tym którego szukał Melkor.

***
Mury były solidne. Góra wysoka. Na basztach potężne kusze. Miasto oparłoby się każdemu atakowi, a ze względu na swoje położenie było praktycznie nie do zdobycia.
Dla ludzi.
Teraz Stalowe Wieże upadały jedna pod drugiej, jak kruche drzewa. Czarna mgła pochłonęła Maga, by pozostawić jedynie wysuszone szczątki. Melkor spojrzał na Ancalagona.
- Dokończ. - rzekł, a smok wzbił się w powietrze.
Nadleciał nad twierdzę cicho, bezgłośnie. Niczym jedna z burzowych chmur sunął po niebie, na nich samych będąc jedynie cieniem, czarną smugą co zwiastuje nadchodzącą grozę. Opuścił swoje leże. Dlaczego? Bo żył po to tylko by siać strach, rozpacz i śmierć. Po to został stworzony wiele Er temu. A teraz znów nadarzała się ku temu okazja....
Było już za późno, gdy rozległy się dzwony bijące na alarm. Twór Morgotha zatoczył koło wysoko, wysoko ponad miastem i być może w niejednym umyśle pojawiła się myśl, że odleci. Ci, którzy tak pomyśleli umarli w tym samym momencie od ognia, który nagle spadł na nich z góry. Gdzieś jeszcze zdołano wystrzelić z kusz... daremny trud. Strzały były dla smoka niczym. Jak igliwie świerku nie robi krzywdy człowiekowi tak one były ledwo zauważane przez Ancalagona. Nie przebijając łusek odbijały się i spadały na ziemię.
W końcu ogromne cielsko wylądowało na płonącym mieście, zapadając się na miażdżonych ciężarem budynkach. Smok zionął ogniem na miasto raz jeszcze, a kilka machnięć skrzydeł podnieciły gigantyczny pożar i rozniosły go na zbocza. Zawisł w powietrzu, potem kilkoma ciężkimi machnięciami skrzydeł zawrócił i odleciał, za nim były tylko śmierć i ogień. Wiedział, że to jeszcze nie koniec. Że to dopiero początek zabijania ludzi.
Z daleka wyczuł coś co mogło być ich wonią. Ogromne skrzydła zasłaniały światło słoneczne, czyniąc półmrok nad ziemią pod nim. Nagle niebo rozjaśniło jakby drugie słońce, gdy gardziel Ancalagona rozpalił ognień, a on sam obniżył lot i zionął na teren pod nim, na miejsce skąd zapach był najsilniejszy, i gdzie smocze ślepia dostrzegły ofiary. Dużo ofiar… jadących na wilkach ludzi. Wojowników. Smok zionął ponownie, zostawiając za sobą jedynie morze ognia, wzmacniane morderczymi podmuchami powietrza jego ogromnych skrzydeł gdy wzbijał się w powietrze. Już słyszał wrzaski płonących stworzeń i ludzi. Zatoczył ogromne koło nad miejsce, gdzie jeszcze kilka minut temu była… chyba armia.

Melkor spoglądał w milczeniu ze szczytu Gór jak jego czarny smok dokonywał dzieła zmieniając siedzibę Maga w może ognia.

Ponad wszystko lubił Samotność. Czas który mógł spędzić tak jak chciał. W Ciszy, która ponad wszystko była harmonią. W Ciemności, która ponad wszystko była doskonała.
Ponad wszystko lubił Samotność, kiedy nie tracił czasu na słuchanie innych, kiedy musiał słuchać, a jego nie słuchał nikt. Bo jego wizja była inna. Inna, ale czy przez to mniej słuszna?
Samotność. Dzięki niej dostrzegł dokładniej niż wcześniej to czego tak naprawdę pragnął. To czego mu odmówiono. Władza.
A teraz ją miał. Sam sobie ją nadał. A władał tym, co stworzyli Valarowie i kształtował tę ziemię na swoją modłę. Niszczył to co z woli tamtych powstało, ale niewiele miało z jego wolą wspólnego.
Ponad wszystko lubił Samotność. Samotność, która poniekąd była towarzyszką.









2 komentarze:

  1. Jestem pod wielkim wrażeniem! Fantastyczne opowiadanie. Doskonale oddaje grozę sytuacji i niepokój, który wręcz emanuje z tekstu. ;-)
    To chyba jedno z najlepszych Twoich opowiadań. Jestem ciekawa czy powstanie więcej dzieł inspirowanych Silmarillionem? Bardzo dobrze się je czyta.
    - Dis

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuje za tak pochlebną opinię. Co do dalszych opowiadań inspirowanych Silmarilionem to ciężko mi powiedzieć coś konkretnego ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz.
Miło, że mnie odwiedziłeś. Zapraszam ponownie :)