piątek, 23 września 2016

"Rzecz o przypadkach z lasu Sherwood" cz. 9




Rozdział 9


Droga na piętro zdawała się Guy'owi trwać w nieskończoność. Z jednej strony chciał jak najszybciej znaleźć się przy Elisabeth, a z drugiej nie wiedział jak się przy niej zachować. Wiadomość, którą otrzymał kilka sekund wcześniej mało nie zwaliła go z nóg. Czuł złość, głównie na siebie, ale i na Opatrzność. Czuł jakby z niego zakpiono – pokazano mu w lustrze wizję życia jakiego zawsze pragnął i jednym ruchem mu ją odebrano. Choć nie był zbyt wierzący upatrywał w tych tragicznych wydarzeniach ostatnich dni coś w rodzaju boskiej kary. Idąc do alkowy Elisabeth prosił więc w myślach Boga, by ten się zlitował i przerwał to pasmo nieszczęść i co gorsza, nie zabierał mu ukochanej kobiety. Bał się o nią. Zdawał sobie sprawę jak poważnie mogło to wpłynąć na jej zdrowie, nie tylko fizyczne. Słyszał nie raz, że pod tym względem kobieca psychika jest bardzo wrażliwa. Starał się sobie wyobrazić co dziewczyna może teraz czuć. Nie umiał. Pomyślał o dziecku. Dopiero teraz pojawił się żal – zagryzł wargi, czując wyrzuty sumienia, ale zwalił to na karb tego, że chociaż było nieoczekiwaną radością, nie zdołał się do niego przywiązać. W ciągu tych kilkunastu godzin. Wrócił myślami do Elisabeth - pluł sobie w brodę i przeklinał siebie, że jej nie dopilnował, że ten jeden raz odpuścił.
Podszedł ostrożnie do drzwi i nadstawił ucha. W środku panowała cisza. Pchnął lekko drzwi i wszedł do środka. W oświetlonym różowo-pomarańczowym światłem poranka pokoju dostrzegł leżącą na łożku drobną postać Elisabeth. Podszedł bliżej. Chyba spała. Wciągnął powietrze i usiadł obok niej ostrożnie, nie chcąc jej budzić. Była bardzo blada. Bezwiednie wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka. W sumie nie wiedział po co to zrobił… ale gdzieś z tyłu głowy kołatał mu się cień okropnej myśli, której bał się, ale musiał się upewnić. Gdy jego palce dotknęły skóry dziewczyny, gdy poczuł ciepło żyjącej istoty, mroczny cień strachu w jego umyśle zniknął, a on poczuł tak ogromną ulgę, że zsunął się na podłogę i oparłszy głowę na dłoniach, zapłakał.

- Kto tu jest? - doszedł go ledwo słyszalny szept. Podniósł głowę. Elisabeth z lekko rozchylonymi ustami wolno przekręciła głowę i podniosła do połowy powieki.
- Ja, najdroższa. - szepnął i wziął jej rękę w dłonie.
- To dobrze. - szepnęła i zacisnęła wargi tłumiąc płacz.
- Ciii… - usiadł obok niej, a ona wyciągnęła do niego ręce. Wziął Elisabeth w ramiona i mocno przytulił do siebie. Zaraz poczuł jak również go obejmuje. Słabo i niezgrabnie, ale to się nie liczyło. Obojgu tak bliskość przyniosła niespodziewanie upragnioną ulgę w cierpieniu, którego doświadczali.
- Nie ma dziecka… - wykrztusiła.
- Wiem, wiem… - odparł cicho starając dodać jej otuchy. - To moja wina, gdybym cię odwiózł…
- Nie obwiniaj się. - rzekła po chwili, po czym odsunęła się i spojrzała na niego.
- Wybacz mi. - szepnął.
- Wybaczam. - rzekła cicho i znów wtuliła się w niego. Milczeli dłuższą chwilę, w końcu Guy odezwał się ponownie.
- Jechałem do ciebie z dobrą nowiną. Miała być dopełnić nasze szczęście. Wczoraj przekonałem twego ojca, a on zgodził się i mogę już oficjalnie zrobić to… - wyswobodził się ostrożnie z jej ramion i ukląkł przy łożu. - Wybacz mi po raz kolejny, że czynię to teraz, mimo straty jaką ponieśliśmy, ale najdroższa Elisabeth nie mogę czekać. Zostaniesz moją żoną? - nie spodziewał się, że wypowiedzenie tej formuły przyjdzie mu tak ciężko, pomimo że kochał Elisabeth. Obserwował twarz dziewczyny i na zmartwionej do tej pory buzi pojawił się delikatny prześwit radości, który odsuwał stopniowo smutek z jej oblicza.
- Tak. - szepnęła i słabo się uśmiechnęła wyciągając do niego rękę.
Guy pocałował jej dłoń i podniósł się z kolan, siadając obok ukochanej. Objął ją, a ona się wtuliła w niego i przymknęła oczy. Jakiś czas później, gdy usnęła Guy położył ją ostrożnie na posłaniu. Czuwał przy niej długo, patrząc na śpi spokojnie, a gdy słońce było już całkiem wysoko, pocałował ją w czoło i cicho wyszedł z komnaty. Przetarł twarz dłońmi i zszedł na dół. W sali na dole Robin i Marian siedzieli w milczeniu przy stole, spożywając posiłek. Robin widząc Gisborne'a wskazał mu dłonią miejsce. Guy skinął głową i usiadł.
- Co mówi znachorka?
- Elisabeth jest młoda, dojdzie do siebie. - odparła Marian, opierając dłonie na zaokrąglonym brzuszku.
- Tak, to dobrze. - rzekł powoli Guy i spojrzał w okno zamyślony.
- Gisborne, współczuję ci, ale weź się w garść. - rzekł twardo Robin. - Musisz być dla niej oparciem.
Guy pokiwał głową i przelotnie spojrzał na postać Marian. Kobieta instynktownie domyśliła się o czym może myśleć Guy.
- Nie martw się. Będziecie jeszcze mieć dzieci. - rzekła cicho z otuchą w głosie.
- Dzięki za dobre słowa. I dzięki za to co dla niej… dla nas zrobiliście. - mężczyzna spojrzał na Robina i Marian. - Po tym wszystkim czego ode mnie doświadczyliście…
- Nie wracajmy do tego. - Robin podniósł dłoń.
- Mimo to jestem waszym dłużnikiem. - dodał Guy.
Robin pokiwał głową i nalał wina do pustego kielicha i podał Guy'owi, a ten wychylił do dna.
- Wrócę na górę… - mruknął Guy i wstał od stołu.
- Sir John zapewne niedługo przybędzie… może lepiej, byś się na niego nie natknął...- rzekła Marian lekko zaniepokojonym głosem.
- To już nie problem. - Guy uśmiechnął się kącikiem ust. - Szeryf zgodził się, bym pojął Elisabeth za żonę.
Marian uśmiechnęła się szeroko i aż klasnęła w dłonie. Ale Guy już tego nie widział, bo wspinał się już po schodach na piętro.
Jakiś czas potem koła powozu szeryfa zaskrzypiały przed dworem Locksley. Sir John nieświadomy niczego co wydarzyło się tutaj minionej nocy, miał zamiar zabrać dziś córkę do Nottingham. Humor dopisywał mu ogólnie niezły – choć w głowie miał wciąż rozmowę z Gisborne'em i świadomość, że ostatecznie oddał mu Elisabeth. Wszystko wskazywało na to, że sir Guy przejdzie próbę, którą wyznaczył mu król. A przynajmniej był on na dobrej do tego drodze i jeśli nie zdarzy się coś nieoczekiwanego, to za kilka miesięcy będzie legalnym panem na całkiem dochodowym majątku. Oczywiście nie było to bez znaczenia – szeryf nie oddał by córki, komuś kto nie byłby w stanie zapewnić jej warunków do jakich była przyzwyczajona. A sir Guy miał na to środki. Kilka miesięcy na stanowisku szeryfa dało sir Johnowi możliwość dokładnego wglądu w archiwa i zapiski dotyczące niegdysiejszego majątku Gisborne, który jak na razie zmierzał w kierunku osiągnięcia dawnej świetności.
Szeryfowi naprzeciw wyszedł Robin i powitał go w swoim domu, nie wspominając słowem, że Guy również tu jest.
- Moja córka, ma się dobrze? Chciałbym by dziś wróciła ze mną do Nottingham.
- Na twoim miejscu zaczekałbym z tą podróżą szeryfie.
- A to niby dlaczego? - sir John spojrzał uważniej na Locksley'a.
- W nocy…
- Elisabeth się pogorszyło. Był kryzys. - za Robinem pojawiła się Marian. - Wszystko minęło, jednak jest bardzo słaba. - uspokoiła zaraz sir Johna.
- Muszę ją zobaczyć! - sir John minął szybko oboje i wbiegł po schodach. Będąc blisko komnaty Elisabeth, usłyszał głos Gisborne'a i aż się w nim zagotowało, choć kilka chwil temu myślał o nim z prawie że sympatią. Cóż ten człowiek mógł robić w alkowie jego córki? Sam?!
Sir John podszedł cicho do drzwi, były niedomknięte. Delikatnie odchylił je by lepiej widzieć. Zmarszczył brwi zaskoczony tym co zobaczył.
- No… musisz jeszcze zjeść. Ostatnia łyżka, Elisabeth… - Guy siedział na skraju łóżka, trzymając w ręku miskę z parującą potrawą, a drugą podawał strawę chorej.
- Już nie mogę Guy… - rzekła cicho dziewczyna.
- Zjadłaś tak niewiele… - mruknął ponuro Guy, cofając łyżkę do miski.
- Połowę tego co przyniosła Mary.
Guy uśmiechnął się lekko i odłożył naczynie na bok.
- Masz siłę, żeby się ze mną przegadywać. To dobry znak…
Elisabeth odwzajemniła uśmiech i dotknęła dłoni mężczyzny.
- Dziękuję, że jesteś ze mną.
Guy podniósł dłoń Elisabeth i dotknął jej wargami.
Sir John odchrząknął głośno i wszedł do komnaty. Elisabeth cofnęła dłoń zawstydzona, ale zaraz uśmiechnęła się widząc ojca. Guy wstał i skinął głową szeryfowi.
- Ponoć w nocy było z tobą gorzej, Elisabeth… - sir John usiadł przy córce. Dziewczyna skinęła głową. - Jesteś taka blada…
- Czuję się już lepiej. - rzekła dziewczyna, chcąc pocieszyć strapionego ojca – Guy… znaczy sir Guy opiekuje się mną…
- Widzę… - rzekł wolno sir John. Minę miał poważną i Elisabeth zaczynała się obawiać, że niestety ojciec będzie miał pretensje do Guy'a. Nagle jednak oblicze starca złagodniało -… ale na nic jego starania, jeśli nie będziesz jeść.
Dziewczyna się uśmiechnęła i spojrzała na Guy'a. Szeryf udał, że nie dostrzegł tego spojrzenia, pogłaskał krzepiącą Elisabeth i wstał.
- Musze prosić Robina, byś jeszcze kilka dni została w Locksley. Dopiero gdy wydobrzejesz zabiorę cię do Nottingham. Ale na razie… hmm… tutaj będziesz mieć dobrą opiekę. Odwiedzę cię jutro, a jeśli nie, to wybacz ojcu, ale obowiązki w mieście…
- Rozumiem papo. - szepnęła dziewczyna.
- Do zobaczenia, dziecko.
Szeryf skierował się do wyjścia, ale wcześniej skinął głową na Guy'a by poszedł z nim. Gdy wyszli na korytarz, sir John zamknął drzwi.
- Nie powiem, jestem zaskoczony twoją postawą Gisborne. - szeryf założył dłonie za siebie.
- Doprawdy? - Guy uśmiechnął się ironicznie. - Mogę wiedzieć jakiej postawy się spodziewałeś?
Szeryf spiorunował wzrokiem Guy'a.
- Opiekuj się nią. - odparł tylko i zostawił Guy'a samego.
Gisborne jeszcze chwilę stał patrząc za szeryfem. Czuł posmak goryczy w ustach po tej krótkiej wymianie zdań. Odetchnął i wrócił do Elisabeth.

Kilka tygodni później…

Mężczyzna w płaszczu wszedł do komnaty i zdjął kaptur.
- Oczekiwałem, że jego wysokość kogoś przyśle, ale nie tak rychło.
- Król jest ciekawy jak postępuje sprawa. I zapowiada swoją wizytę w Nottingham za miesiąc.
- Jesteśmy zaszczyceni. Proszę spocząć. - sir John wskazał krzesło i nieznajomy zajął miejsce, zanim to zrobił, zdjął płaszcz - na jego szacie z prawej strony wyszyty był złoty lew.
- Co mam przekazać Jego Wysokości?
- Sir Guy do serca wziął sobie szansę jaką dał mu król. - zaczął sir John - I choć przyznaję to z pewną dozą niedowierzania, to ten człowiek…
- Zmienił się?
- Nie, on po prostu zaczął postępować jak należy. Ale jeśli król żywi nadzieję, że z wilka stał się pokorną owcą, to niestety muszę zawieść królewskie nadzieje. On się nigdy nie zmieni, bo człowiek o tak silnym charakterze nie da się nigdy złamać.
- I to mam przekazać Jego Wysokości?
- Tak. Słowo w słowo to co rzekłem.
- Wedle życzenia, szeryfie. - mężczyzna wstał z niewyraźną miną.
- Nie zostaniesz panie dłużej? - sir John spojrzał zaskoczony - Ugoszczę cię jak należy. To zaszczyt gościć osobę reprezentującą Jego Wysokość...
- Dzięki za łaskę, ale niestety nie. - posłaniec skłonił głowę - Król nakazał mi wracać niezwłocznie.
Szeryf wstał.
- Zatem bezpieczniej podróży.
- Dzięki. - posłaniec zgiął się w ukłonie i opuścił komnatę.
Sir John podszedł do okna i w milczeniu przyglądał się panoramie miasta i okolicy. Po chwili spojrzał w dół, gdzie na dziedzińcu pojawił się człowiek króla.
- Miesiąc. - mruknął do siebie – Tylko i aż.
Szeryf usłyszał, że otwierają się drzwi i odwrócił się.
- O sir Guy, dobrze że jesteś. Właśnie był tu królewski posłaniec.
Guy zmarszczył brwi.
- Po co? - spytał szybciej niż pomyślał.
- Król zapowiada swój przyjazd za miesiąc od dzisiaj. Zatem musimy się przygotować. - sir John odszedł od okna.
- Oczywiście, zaraz się tym zajmę. - rzekł Guy i odwrócił się na pięcie.
- Zatrzymaj się Gisborne. - szeryf pokręcił z dezaprobatą głową – Ogłoś, że szeryf zarządził polowanie. Niech zbiorą się myśliwi i zaczną się przygotowywać.
- Polowanie? Kolejne?
- Tak, chcę ugościć króla jak należy. A po zimie zostało niewiele.
- Polowaliśmy już w tym roku…
- Owszem, ale mówiono mi, że mamy nadmiar dzików. Będzie jak znalazł.
- Jak sobie życzysz, panie. - Guy skinął głową i wyszedł z pochmurną miną.
Koncepcja polowanie nie wydawała mu się roztropna. Ale skoro szeryf tak zarządził nie należało się spierać. W sumie jak się tak chwilę zastanawiał, to zaczęło mu się to nawet podobać. Zaśmiał się pod nosem… może będzie to ostatnia rozrywka w jego życiu. Wszak nie mógł być pewien jaki osąd wyda król, a co najważniejsze czy wcześniej ludzie poświadczą za nim. Starał się to rozważać zawsze na trzeźwo, bez emocji. I odnosił wrażenie, że jego sytuacja nie jest beznadziejna, że może po raz kolejny mu się uda umknąć katowskiemu toporowi. Tym razem na zawsze.
Zbiegł ze schodów i skierował się przez krużganki do wyjścia na dziedziniec. Delikatny wiaterek owiał mu twarz i Guy wciągnął jego zapach. Czuć było nadchodzące lato.
- Guy!
Z zadumy wyrwał go Allan.
- Co ty tu robisz? - Guy przewrócił oczami.
- We wsi wybuchł pożar.
- Słucham?!
- No… spaliła się garncarnia… i zajęło się od niej całe obejście…
- To co ty tu do diabła robisz?!
- Pomyślałem, że trzeba cię powiadomić.
- Wracamy do Gisborne! - Guy biegiem pokonał krużganki i wsiadł na pierwszego osiodłanego konia, który stał na dziedzińcu. - Ty! Przejmujesz obowiązki dowódcy do mojego powrotu! - krzyknął do starszego rangą strażnika i galopem wyjechał z zamku. Za sobą słyszał odgłos biegnącego konia Allana.
Droga zdawała się trwać w nieskończoność, ale gdy w końcu dotarli Guy aż zaklął pod nosem. Nad wsią unosił się czarny dym, wszędzie biegali ludzie z wiadrami, a obejście garncarza przypominało dogasające ognisko. Guy wśród strzelania płomieni, ludzkich krzyków i ogólnego hałasu wyłowił jeszcze jeden dźwięk. Płacz, chociaż nie… zawodzenie. I to tak okropne, że aż się wzdrygnął. Zeskoczył z konia i pobiegł w stronę pożaru. Już z daleka zauważył, że nieopodal wejścia do zagrody na ziemi siedzi niewiasta, do której tuli się trójka małych dzieci. Obrzucił szybko spojrzeniem jak przebiega gaszenie, wydał parę poleceń i skierował się do kobiety. Ludzie widząc, że pan wrócił ustępowali mu drogi. Guy gdy zbliżył się do kobiety, rozpoznał w niej żonę ganrcarza.
- Kate! Kate! - ukląkł przy niej i potrząsnął nią – Co się stało? - przeliczył dzieci, były wszystkie. Nie zastanawiał się nad garncarzem, bo zapewne gasił pożar jak inni. - nie martw się, pomogę wam odbudować dom…
- Luke… Luke… - kobieta wyjęczała patrząc z rozpaczą na dogasające zgliszcza i Guy poczuł jak lodowata dłoń zaciska mu się na szyi. Wstał i rozejrzał się. Złapał jednego z przebiegających chłopów.
- Gdzie garncarz? Widzieliście go?
- Nie… nie panie.
- A ty? - spytał drugiego.
- Odkąd wyprowadził rodzinę z ognia… potem nie…. Ale chyba gdzieś go widziałem jak biegł z wiadrami.
Guy zaklął bardzo szpetnie.
- Zabierzcie Kate, niech na to nie patrzy! Już! - warknął i mężczyźni podbiegli do niewiasty i dzieci. Guy wziął oba wiadra i podszedł do tlącego się budynku. Część belek było już zawalonych, cześć wisiała jeszcze na podporach, resztki strzechy lizane przez płomienie spadały na grunt. Guy starał się coś dostrzec przez dym i płomienie, ale nie był w stanie. Począł nasłuchiwać, ale trzaski drewna i krzyki ludzkie zagłuszały wszystko. Spojrzał na stojące wiadra z wodą. Rozsznurował szybko kubrak, urwał kawał koszuli i zawiązał na twarzy, zakrywając usta i nos. Następnie wylał na siebie wodę, złapał stojące nieopodal grabie i zbliżył się do chaty. Od razu uderzył go okropny żar, ale nie zwracał na to uwagi. Ostrożnie, sprawdzając grabiami stabilność belek nad nim i odsuwając z drogi leżące na ziemi płonące szczątki wszedł do środka. Za sobą usłyszał tylko krzyk Allana, a potem wszystko co było za zewnątrz ucichło. Zmrużył powieki, bo dym zapiekł go w oczy. Zrobił kolejny krok.
- Luke! Luke! - zawołał, kaszląc. Nie było odpowiedzi. Rozejrzał się wokół siebie, ale nic nic nie zwróciło jego uwagi. Dalej nie mógł iść, belki nad nim nie wyglądały stabilnie. Z ciężkim sercem, kaszląc i ledwo widząc na oczy zawrócił. Gdy wyszedł na zewnątrz upadł na kolana, wciągając w płuca czyste powietrze. Ktoś podbiegł do niego i pomógł mu wstać.
- Guy, zwariowałeś! Życie ci nie miłe? Co bym powiedział Elisabeth? - rozpoznał marudzenie Allana.
- Gasić dalej! I to już! Na co czekacie? - warknął do chłopów, gdy przechodził obok. - Nic się nie stało Allan. Zrzędzisz jak stara baba. Daj mi wody.
Chłopak posadził Guy'a na ziemi pod płotem, a sam odpiął bukłak od siodła i podał mężczyźnie, który gdy przepłukał gardło spojrzał z ponurą miną na zgliszcza.
- Gdzie jest żona garncarza? Znajdź ją i przyprowadź do dworu i zajmij się nią i dziećmi. Ma tam być póki nie skończymy gasić. Jasne? - Guy oddał manerkę Allanowi, a sam dołączył do gaszących.
Minęło kilka godzin, gdy Guy wrócił do dworu. Allan wyszedł mu naprzeciw. Guy był brudny, śmierdziało od niego dymem na odległość, ale nawet na poczerniałej twarzy Allan dostrzegł niepokojący cień.
- Znalazł się?
Guy prychnął.
- Tak. Pod belką swojego domu. Jego rodzina tu jest?
- Tak. Zatrzymałem ich, tak jak kazałeś.
- Dobrze. Zabierz dzieci, muszę porozmawiać z Kate.
- Gdzie mam je zabrać?
- Nie wiem! Wymyśl coś! - warknął Guy i minął Allana. Podszedł do beczki z wodą i obmył twarz. Chwilę później Allan wyszedł z dziećmi z dworu. Guy westchnął i wszedł do środka.

Robin i Much siedzieli na ławeczce przed dworem w Bonchurch. Obok nich kręcił się Mały John.
- Nie wierzę. Ludzie się nie zmieniają. Nie tacy. - mruknął ponurym basem John. - Wspomnicie moje słowa. Król przyjedzie, daruje życie temu skur… łajdakowi... – John szybko poprawił się pod karcącym spojrzeniem Willa, który trzymał na kolanach roczne dziecko -… a gdy wyjedzie, Gisborne znów wróci do starych nawyków.
- John, nie bądź taki surowy. - odezwała się łagodnie Djaq.
- I kto to mówi? Kobieta, którą ten parszywiec sprzedawał jako niewolnicę. - nie odpuszczał olbrzym.
Robin przysłuchiwał się ich rozmowie w milczeniu, żując trawkę.
- Nie zmienisz jednak faktu John, że rodzina garncarza ma mimo tragedii co jeść i dach na głową. - rzekł z westchnieniem Much.
- Much, ty go bronisz?
- Nie, stwierdzam fakty, a to jest faktem. Mógł ich zostawić? Mógł, a nie zostawił. Pomógł im. Przygarnął, mają dach na głową, a Kate pracuje we dworze. Pominę fakt, że wszedł do płonącego budynku, żeby szukać tego człowieka.
- Bajania bab. - mruknął gniewnie John.
Robin westchnął.
- Nie bajania ale prawda, cała wieś widziała. - odezwał się znów Much.
John się już nie odezwał.
- Może faktycznie się zmienił. - powiedziała Djaq biorąc synka od Willa. - Córka szeryfa to dobra kobieta, a dobra kobieta odmieni serce mężczyzny. - ucałowała dziecko.
John się zaśmiał gorzko.
- Djaq myślałem, że jesteś mniej naiwna. Żal mi tej dziewczyny i współczuję głupoty szeryfowi, że oddał ją temu...
Robin uśmiechnął się w końcu i spojrzał na przyjaciół.
- Jak tak was słucham, to odnoszę wrażenie, że jestem na targu z przekupkami.
Much szturchnął Robin łokciem w bok, a on roześmiał się jeszcze bardziej.
- Dajcie spokój! Co ma być to będzie! Najwyżej wrócimy do dawnych zajęć, czy do uprzykrzania życia Gisborne'owi jak to było za czasów starego szeryfa.
- Podchodzisz do tego tak lekko, Robin. - John pokiwał z niedowierzaniem głową.
- A co mi pozostało? - wzruszył ramionami Robin. - Miałem przez ten czas z Gisborne'em do czynienia więcej niż bym chciał i obserwowałem go uważnie. Djaq ma rację. Elisabeth zmieniła go. Nie sądzę, by wrócił do dawnych nawyków. I mówię to z całą odpowiedzialnością.
- Obyś się nie mylił, Robin. Obyś się nie mylił.
- Robin, a jak Marian? Czemu nie przyjechała?
Robin zmarszczył brwi.
- Nie czuła się dobrze. To już końcówka i sama wiesz…
- Wiem, Robin. - pokiwała głową Djaq.
- Nie martw się, stary druhu, nie ona pierwsza urodzi dziecko. - odezwał się cicho Will i klepnął po ramieniu Robina.
- Jeśli chcesz to będę przy niej. - dodała cicho Djaq.
- Dzięki, ale to jej trzeba spytać. - Robin zerwał kolejną trawkę i począł ją żuć, by ukryć zdenerwowanie.

Niewielkie zawiniątko, które trzymała niezgrabnie w ramionach, było zadziwiająco lekkie. Nie ruszało się, ale gdy się człowiek przyjrzał dokładniej maleńka pierś poruszała się w oddechu. Elisabeth przyglądała się twarzy noworodka, która choć jeszcze pełna zaczerwienień, urzekła ją swoją delikatnością i pięknem.
- Czy wszystkie dzieci są takie… idealne? - wypowiedziała na głos myśl.
Matylda się uśmiechnęła.
- Tak. Dzieci to nieskalany obraz człowieka. Widzisz ten spokój na jej buzi? Nigdy więcej nie będzie tak spokojna, jak jest teraz. Każdy kolejny dzień, każde kolejne emocje będą wywierać na jej sercu i duszy wpływ, a ten spokój zastąpią zmartwienia, troski. Mniejsze i większe. Dotyczące chwil szczęśliwych i tych tragicznych. Ale na razie… na razie nic nie zakłóca jej myśli...
Elisabeth patrzyła na dziewuszkę słuchając słów znachorki.
- Nie myśl o tym co straciłaś. Nie porównuj, nie myśl jakie twoje by było. - odezwała się znów Matylda.
- Jak mogę o nim zapomnieć? - szepnęła Elisabeth.
- Nie każę ci zapomnieć. Radzę byś żyła dalej i zostawiła to co było za sobą.
Elisabeth westchnęła i podeszła do kołyski. Jak najdelikatniej potrafiła, odłożyła dziecko na posłanie.
- Będziesz mnie jeszcze potrzebować Matyldo? - ze znachorki przeniosła spojrzenie na śpiącą Marian.
- Nie, żona Willa Szkarłatnego obiecała, że przyjdzie po południu.
Elisabeth skinęła głową i wyszła z komnaty. Na dole słychać było głosy. Robina, jej ojca, Mucha i innych z przyjaciół Robina. Nie słyszała głosu Guy'a, choć wiedziała, że tam jest. Westchnęła, zacisnęła zęby i zrobiła krok. Chcąc nie chcąc musiała przejść koło nich. Gdy tylko pojawiła się na schodach, przywdziała na twarz uśmiech. Podeszła do Robina. Kątem oka widziała, że Guy patrzył na nią.
- Piękna córka. Gratuluję. - rzekła uprzejmie do lorda Locksley.
- Dziękuję Elisabeth. - odparł Robin i podał jej kielich z winem. Elisabeth wzięła go i ku zdziwieniu wszystkich wychyliła duszkiem.
- Musze wyjść na powietrze. Duszno tu. - odparła widząc miny zebranych mężczyzn.
- Źle się czujesz? - sir John patrzył z troską na córkę.
- Nie, po prostu tu jest duszno. - odparła i dygnęła.
- Proszę się nie obawiać lordzie Longthorn. - odezwał się Guy, który niespodziewanie znalazł się za plecami Elisabeth, zrównał się z nią i podał ramię. - Spacer powinien jej dobrze zrobić. Pozwól ze mną Elisabeth. - rzekł, patrząc czule na narzeczoną.
- Dobrze, zatem, ale nie oddalajcie się. - zaznaczył szeryf.
Elisabeth skinęła głową i oboje opuścili dwór.
Guy zaprowadził Elisabeth do sadu. Spoglądał na nią ukradkiem całą drogę, bo milczała, co nie było dla niej normalne, gdy była poruszona. Gdy usiadła na ławce, zajął miejsce obok niej. Nadal milczała. W końcu spojrzała na jego dłoń. Wzięła ją w swoją, o wiele mniejszą i drobniejszą.
- Guy…
- Słucham cię.
Podniosła głowę i spojrzała na niego. Oczy jej się szkliły. Guy objął ją i przytulił do siebie. Elisabeth miała w głowie tysiące myśli i słów, które chciała wypowiedzieć, ale każda zdawała jej się banalna, więc milczała. Guy jednak doskonale wyczuwał jej nastrój.
- Jeszcze będziesz szczęśliwa. Tak jak Marian. - szepnął.
- Jestem. Sto razy bardziej niż ona. - odsunęła się i spojrzała w jego błękitne oczy. - Bo mam ciebie.
Guy uśmiechnął się lekko i musnął wargami jej czoło.

_____________Ostatni, dziesiąty odcinek opowiadania tutaj.


7 komentarzy:

  1. Podobała mi się ta część. Miała taki pozytywny wydźwięk. Guy "bohater" jest zdecydowanie lepszy niż Guy "rozbójnik". Biedna Elizabeth, musi bardzo przeżywać. Dobrze, że ma kogoś takiego jak Guy, na którym może się oprzeć.
    Mam jeszcze pytanie,jak długa będzie ta historia? (tak z czystej ciekawości :-) )
    -Dis

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przedostatni odcinek. :)

      Usuń
    2. Na pewno będzie szczęśliwa :) Zgadzam się z Dis i łatka Guy'a troskliwego i opiekuńczego baardzo mi odpowiada :D I na pewno uda im się stworzyć liczną rodzinkę :P Zasługują na wszystkie szczęśliwe zakończenia :)))

      Usuń
    3. Aha Dorotko, zapomniałam- wyborna okładka ;)))

      Usuń
    4. Ta okładka to siostra poprzedniej :) powstały w jednym czasie :)
      Zakończenie będzie szczęśliwe tak jak obiecałam :))

      Usuń
  2. Przedostatni! No proszę. Tym to mnie zaskoczyłaś :-D
    -Dis

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna część Dorotko. :-) Guy cudny <3 Troszkę niepokoi mnie sir John, ale mam nadzieję że i on w pełni przekona się do takiego Guy’a.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz.
Miło, że mnie odwiedziłeś. Zapraszam ponownie :)