Rozdział 4
Burza
nadeszła niezwykle szybko, pokrywając swoim cieniem cały Sherwood,
Nottingham i okoliczne wioski przy okazji posyłając na ziemię
spore, jak na tę letnią porę roku, ilości wody.
Dwór
w Locksley skrył się w mroku. Pochodnie zazwyczaj oświetlające
drogę do dworu pogasły, a strażnicy skryli się pod najbliższymi
zadaszeniami. Co jakiś słychać było ich przytłumione zawołania
i odezwy, ale odgłos deszczu uderzającego o grunt i dachy zagłuszał
w większości wszystko.
Allan,
przywiązany do pręgierza na środku wsi spoglądał w kierunku
dworu, mrużąc zalewane deszczem oczy, ale przez to i ciemność
niewiele w stanie był dojrzeć. Ręce wygięte w tył i związanie
bolały go w stawach. Modlił się, by ta noc minęła szybko. I klął
na Elisabeth. Przez nią tu wylądował. Najgorsze było jednak to,
że czekało go jeszcze spotkanie z Guy'em. I tego się bał się -
dowódca szeryfowej straży nie pozostawał w tyle za swoim
pryncypałem, jeśli chodzi o okrucieństwo w karaniu. Na razie
jednak ta perspektywa wydawała się odległa jak wieczny żywot.
Teraz dręczył go inny strach. Naturalny. Przed ciemnością, nocą,
zimnem. Każdy dźwięk w deszczu jego świadomość potęgowała i
modyfikowała, nadając mu dziwne i przerażające kształty. Allan,
w końcu zamknął oczy i zaczął myśleć o rzeczach dobrych. Nie
było wyjścia, inaczej by zwariował. Mimowolnie przyszły do niego
wspomnienia z nie tak przecież odległych czasów, kiedy był
członkiem drużyny Robina. Powoli też przychodził na niego sen i
półświadomie uśmiechał się wspominając chwile spędzone razem
z drużyną. Marudzącego Much'a, Małego Johna, który lubił
siadywać z boku, Willa, który równie milczący zawsze dłubał w
drewnie nowe użyteczne przedmioty…
-
Allan… - kobiecy głos doszedł do niego jakby z oddali. Poruszył
się, próbując wrócić do świadomości. - Allan...
Dotyk
na policzku, sprawił, że otworzył lekko oczy. Zobaczył przed
nosem kobiecą twarz. Zielone oczy patrzyły smutno, spod lekko
zmarszczonych brwi. Nie było już ciemno, bo wszystko to zobaczył
dość wyraźnie, jednak słońce jeszcze nie wzeszło. Przestało
też padać.
-
Panienka Elisabeth… - wycharczał i potrząsnął głową chcąc
bardziej otrzeźwieć. Krople wody z jego głowy upstrzyły buzię
dziewczyny, która lekko się cofnęła. Zaraz jednak zdjęła z
siebie wełniany płaszcz i okryła nim dokładnie przemoczonego
Allana. Potem wstała i chwyciwszy sukienkę, by nie umoczyła się
od błota, podbiegła w stronę dworu.
-
Kto tu był w nocy?! - nagły krzyk tuż nad głową, a zaraz też
chłód jaki poczuł, gdy ktoś zerwał mu z ciała okrycie, wyrwał
Allana z drzemki, w jaką zapadł gdy Elisabeth odeszła. W sumie
dopiero, gdy ujrzał mokry, ubłocony płaszcz, który trzymał w
dłoniach Gisborne, uświadomił sobie, że jej wizyta nie była
snem. Rozejrzał się. Wieśniacy stali dookoła przyglądając się
scenie. Przed dworem też kłębił się mały tłumek gapiów.
-
On tu nie był przywiązany dla przyjemności żebyście okrywali go
do snu! - wrzasnął znów Gisborne, zwijając płaszcz w kulę i
spojrzał wściekły na Allana, który skulił się w sobie. - Kto ci
to przyniósł? Może twój stary druh Robin? - przykucnął przy nim
i chwycił go za materiał pod szyją, unosząc lekko z ziemi.
Zastane w nienaturalnej pozycji ramiona strzeliły w stawach. Allan
jęknął.
-
Nie, no skąd… jak Robin?
-
Zła odpowiedź! - Gisborne trzasnął go w twarz wierzchem nabitej
metalem rękawicy i wstał. Allan poczuł w ustach słodkawy smak i
spływającą po wardze ciecz. Oparł głowę o pal i przymknął
oczy, bo ból się nasilał. - Ponawiam pytanie! Kto. Przyniósł.
Ten. Płaszcz?! - Guy skierował swój gniew na wieśniaków. Przez
chwilę panowała cisza.
-
Ja.
Allan
otworzył lekko powieki. Elisabeth i Marian stały między
mieszkańcami Locksley. Marian lekko z tyłu, Elisabeth krok bliżej.
-
Co? - Gisborne, odwrócił się powoli. - Kto to powiedział?!
Elisabeth
patrzyła zatrwożona na wściekłego Guy'a i zaczęła żałować,
że się odezwała. Był tak przerażający, tak nieobliczalny w
swoim gniewie… Siniak na policzku Allana i krew cieknąca z
pękniętej na nim skóry i rozciętej wargi z pewnością były
dziełem sir Gisborne'a.
-
Elisabeth… - cichy, ale nerwowy głos Marian i dotyk dłoni na
ramieniu, dawał do zrozumienia, że lepiej się wycofać. Spojrzała
po ludziach – ci, którzy stali najbliżej i słyszeli, jej
odpowiedź patrzyli na nią w pełnym napięcia oczekiwaniu. Spuściła
głowę. Nie, nie mogła stchórzyć. A może, by jednak się
wycofać… Wczoraj przecież ją ostrzegał, by nie narażała się
już szeryfowi… przecież ostrzegał! Czemu sobie to zlekceważyła?
Podniosła oczy i napotkała wzrok sir Guy'a.
-
Kto się odezwał? - słowa, choć wypowiedziane ciszej nie straciły
na swojej grozie. Elisabeth podniosła drżącą rękę.
-
Ja. Ja przyniosłam płaszcz i okryłam nim Allana.
Guy
wciągnął kilka razy powietrze. Wszystko się w nim gotowało.
Moment kiedy Elisabeth podnosiła ramię widział jakby w zwolnionym
tempie i dopiero po chwili dotarło do niego, co ta dziewczyna robi.
Sekundę wcześniej przyglądał się uważnie Marian, bo taki
heroiczny gest, pełen odwagi i poświęcenia doskonale pasował do
jej wizerunku obrońcy uciśnionych. Dopiero, gdy Elisabeth się
odezwała prawda dotarła do niego z całym impetem.
-
Rozejść się! Won! - ryknął na mieszkańców Locksley, a ci czym
prędzej zaczęli umykać z placu. Elisabeth aż podskoczyła, tak
bardzo przestraszył ją krzyk. Odruchowo cofnęła się do Marian.
Gisborne szedł powoli w ich stronę, a one czuły się, jakby
zbliżał się do nich jakiś drapieżnik. Elisabeth przełknęła
ślinę, ale nie spuszczała oczu z rozjuszonego mężczyzny. W tym
momencie żałowała, że postanowiła być odważna.
-
Wiesz co to posłuszeństwo, Elisabeth? - Guy pochylił się do
dziewczyny. - I autorytet?
Dziewczyna
milczała.
-
Oczekuje odpowiedzi.
-
Wiem. - wykrztusiła.
-
Doprawdy? Ośmielam się nie zgodzić. Wczoraj prosiłem, byś nie
sprzeciwiała się już szeryfowi. Ale zlekceważyłaś moją radę.
Po raz kolejny. - dziewczyna spuściła wzrok, ale on podniósł
gwałtownie jej podbródek w górę. - Dopóki robiłaś błazna ze
swego ojca, niewiele mnie to obchodziło, ale dziś podważyłaś
publicznie autorytet prawa, jakie tu obowiązuje. Ale nie powinno
mnie to dziwić. - rzekł ze ironią - To u was rodzinne. Najpierw
kuzyneczka Marian, teraz ty… może powinienem przyjrzeć się
bardziej sir Johnowi? Gdyby nie to, że szeryf mu ufa, to wierz mi,
zrobiłbym to z przyjemnością… - rzekł jej do ucha.
-
Guy, proszę... Jest przerażona. - Elisabeth usłyszała głos
Marian.
-
Milcz! - warknął na nią i spojrzał znów na Elisabeth - Mając
jednak na względzie, że jesteś tu od niedawna i być może nie
zrozumiałaś dobrze zasad tu panujących, nie powiem szeryfowi o
twojej nielojalności, a ciebie nie spotka kara. - zabrał dłoń od
jej twarzy. - To będzie taka nasza mała tajemnica. I jedna,
ostatnia szansa. - rzekł i wcisnął jej w ręce ubłocony płaszcz.
Potem wyminął dziewczęta, wsiadł na konia i pokłusował w stronę
Nottingham.
-
Elisabeth, chodź. - szepnęła Marian do stojącej na słup
dziewczyny. - Mówiłam, żebyś uważała…
-
A Allan?
-
Guy nie dał rozkazu, by go rozkuli.
Kroki
Gisborne'a odbijały się od ścian zamkowych korytarzy głośnym
echem. Strażnicy widząc dowódcę, od razu stawali na baczność
bezbłędnie odgadując po jego minie, że dziś nie ma z nim żartów
i żadne uchybienie nie ujdzie płazem. Dwóch wartowników stojących
przed komnatą szeryfa wyprężyło się, gdy tylko Guy wyszedł zza
zakrętu.
-
Szeryf u siebie? - zapytał i nie czekając na odpowiedź wszedł.
-
Gisborne! Dobrze, że jesteś! - szeryf spojrzał na niego znad
pergaminów. - Wreszcie. Jak tam twój pachołek? Ten, jak mu tam?
Allan? Zrozumiał czym jest lojalność?
-
Utrwala tę lekcję. - mruknął Guy.
-
I dobrze, bardzo dobrze. - pochwalił go szeryf. - Ale dość gry
wstępnej, przechodzimy do konkretów. - Szeryf wstał i podszedł do
okna, z którego rozciągał się widok na miasto i tereny daleko
poza nim. - Co myślisz o Longthornie? Całkowite przeciwieństwo
swego poprzednika na majątku Knighton. Brakowało nam takiego
człowieka.
Guy
skrzywił się wspominając nieposłuszeństwo młodej panny
Longthorn.
-
Prawda, to dobry sojusznik. - odparł. - Odnoszę jednak wrażenie,
że jest niezdecydowany.
-
Coś ty taki dziś skwaszony Gisborne! Psujesz cały mój wspaniały
nastrój, z którym się obudziłem! Ha! Pewnie śliczna Elisabeth
dała ci kosza? Dziwne, skoro tak mocno cię wczoraj broniła! Ale
któż zrozumie kobiety? Choć w tym przypadku było to do
przewidzenia. Nie masz szczęścia do tej rodziny Gisborne! Stąd
wniosek, że sam jesteś sobie winny! A poza tym mówiłem, ci –
baby to zło.
Guy
milczał. Nie miał zamiaru zdradzać prawdziwych powodów kiepskiego
humoru, ani tym bardziej wdawać się w kretyńskie dyskusje z
Vasey'em, zwłaszcza gdy ten miał nastrój na dogryzanie mu w sposób
wyjątkowo wredny. Mimo to nie mógł sobie odmówić dogryzienia
szeryfowi.
-
Jakie plany na dziś? Lochy puste - wieszać nie ma kogo. Podatki
zebrane - chłopi mają puste kieszenie i stodoły.
-
Zawsze można kogoś złapać. Każdy jest winny, pamiętaj Gisborne,
trzeba znaleźć tylko odpowiedni przepis i bach! Zadynda! - szeryf
nie wyczuł ironii z jaką wypowiedział słowa rycerz. - Wiesz na co
mam dziś ochotę? Na pławienie się w świadomości, że nasze
plany wkrótce dojdą do skutku! Czeka nas świetlana przyszłość
Gisborne! Książę Jan nas ozłoci! Longthorn zgodził się dać nam
swoich zbrojnych. A to istotne, zwłaszcza, że za kilka tygodni
wraca król, a my wtedy wyjdziemy mu na spotkanie. - szeryf
wyszczerzył się paskudnie.
-
Sprawdziłeś te informacje? Który to raz z rzędu Ryszard wraca do
Anglii? - Gisborne urwał jedno winogrono z kiści leżącej na
półmisku i włożył sobie do ust.
-
Ta informacja przyszła wprost od księcia Jana.
-
To wiele zmienia.
-
Zmienia wszystko Gisborne! - szeryf zacisnął pięści w
tryumfującym geście. - Lata pracy, zmagania się trudnościami, z
tym wypierdkiem Robin Hoodem i wreszcie przychodzi czas zapłaty. Ale
musimy być czujni do samego końca. Jedno potknięcie i wszystko
runie! Wszystko, wszystko musi byś perfekcyjnie dograne. Sojusznicy
zjednani. Wracaj więc do Locksley i przypilnuj, by niezdecydowany
się zdecydował! Jasne?!
-
Tak jest panie.
-
Możesz też urządzić ucztę u siebie. Wiesz, trzeba się
integrować. - zasugerował szeryf. - Może być jutro. Albo nie! Po
jutrze. Wtedy mam wolny wieczór.
-
Jak sobie życzysz, sir. - Guy urwał jeszcze kilka winogron i
zabrał rękawice ze stołu.
-
I nie podżeraj moich winogron! - warknął za nim szeryf, gdy ten
wychodził.
Gisborne
przewrócił tylko oczami i rozgryzł słodkie owoce. Kilkanaście
minut później minął bramę główną i skierował się ku
Locksley.
-
Mary, zabierz to! - Marian podała służce ubłocony płaszcz
Elisabeth gdy tylko weszły do dworu – I każ wyczyścić.
-
Czy z panienką wszystko dobrze? - piastunka stała dalej, patrząc
na swą podopieczną, która rozdygotana siedziała na skraju łoża.
- Sir Gisborne głośno krzyczał, a ona jest taka wrażliwa.
Mówiłam, żeby tam nie szła...
-
Jest tylko zdenerwowana. Uspokoję ją, a tym zajmij się płaszczem.
- rzuciła Marian bardziej zdecydowanym głosem i wypchnęła Mary z
komnaty. Gdy drzwi się zamknęły za służącą, Marian podeszła
do kuzynki.
-
Ostrzegałam cię, że z Guy'em nie ma żartów.
-
Tak, wiem. - dziewczyna spojrzała na Marian. - Ale wczoraj był
zupełnie inny, skąd ta zmiana Marian? Nie rozumiem, to był tylko
płaszcz…
Marian
usiadła obok.
-
Guy ma dwie twarze. Tę dla osób, na których mu w jakiś sposób
zależy i tę drugą. Dla reszty świata. Obie różnią się od
siebie jak dzień i noc. Potrafi być miły, szczodry, czuły i
troskliwy. Ale umie również być okrutny i gwałtowny. Byłaś
dziś tego świadkiem. W takich chwilach Guy jest zdolny do
wszystkiego. DO WSZYSTKIEGO Elisabeth. Nie cofnie się nawet przed
zabiciem kogoś. On jest pod dużym wpływem szeryfa, a to wyjątkowo
podły człowiek i wyciąga z Guy'a same najgorsze cechy.
Elisabeth
spuściła głowę.
-
Chyba dobrze poznałaś Guy'a.
-
Tak, mieszkam tu od urodzenia, widziałam przejęcie władzy przez
Vasey'a. I to co czynił Gisbrorne z jego rozkazu. To były nieraz
straszne rzeczy. - westchnęła Marian. - To dumny mężczyzna, który
nie wybacza zniewag. Choć gdyby chciał zjednałby sobie serca
mieszkańców Locksley, ale woli być okrutnikiem. Ludzie go
nienawidzą i boją się, tak jak szeryfa.
-
Ja go nie nienawidzę… - odparła cicho Elisabeth. - Ja go lubię.
-
Moja biedna Elsa… - Marian pocałowała dziewczynę w czoło. - Nie
zabił ci członków rodziny, nie spalił domu, nie doprowadził do
nędzy. Nie masz realnych powodów by go nienawidzić…
-
A uczynił to tym wszystkim ludziom?
-
Większości.
Elisabeth
milczała długo układając sobie wszystko w głowie.
-
Moje uczucia do niego nie zmieniły się po tym co powiedziałaś.
Nadal go lubię, bo był dla mnie dobry. To szeryf sączy mu zło do
serca… Ja myślę, że on musi być bardzo nieszczęśliwy.
-
Tak. I samotny. Sam mi kiedyś powiedział. „Nie mam nikogo”…
Zawsze szukał kogoś, kto byłby dla niego ucieczką od życia w
Nottingham.
-
I znalazł? - zapytała niepewnie Elisabeth.
Marian
przez chwilę miętoliła okucie paska.
-
Zdawało mu się, że znalazł. Ale chciałabym, żeby spotkał
kogoś, kto go pokocha, bo mimo wszystko wart jest tego.
Elisabeth
uśmiechnęła się lekko.
-
A ty Marian? Jak to z tobą jest? - spytała nagle.
-
To znaczy?
-
No czy kochałaś kogoś? - Elisabeth przysunęła się bliżej.
-
Tak, kilka lat temu byłam zaręczona.
-
Och! Z kim?
-
Był lordem, ale wyjechał na krucjatę.
-
Zginął? - zapytała ostrożnie Elisabeth.
-
Nie. Dzięki Bogu wrócił, jednak szeryf odebrał mu majątek i
tytuł, bo nie umiał się dostosować do panujących warunków.
Elisabeth
zmarszczyła brwi. Już słyszała to zdanie. Szybko wróciła
pamięcią do dnia przyjazdu…
-
Locksley… Robin! - zakryła usta dłonią.
-
Tak. Mam nadzieję, że jak wróci król i ten terror się skończy,
to będziemy mogli się pobrać. - Marian smutno się uśmiechnęła.
-
Nadal cię kocha… - westchnęła Elisabeth - Widujecie się?
Marian
milczała przez chwilę, ale uśmiechnęła się w końcu figlarnie.
-
Zdarza się.
-
Twój ukochany mocno mnie wystraszył na gościńcu. Jego ludzie
chcieli zabrać mi konia. - wyznała Elisabeth, a Marian uśmiechnęła
się weselej.
-
Odzyskałabyś go. Robin wie, że jesteś moją kuzynką. Pamiętaj
jednak, żeby nikomu nie wyjawić tego co ci powiedziałam. To
tajemnica. Nikt nie wie, że widuję Robina, a gdyby to wyszło na
jaw, szeryf nie miałby litości.
-
Wasz sekret jest u mnie bezpieczny.
-
Dziękuję. Wyglądasz już lepiej. - zauważyła Marian.
-
I tak się czuję, choć wolę na razie nie oglądać sir Guy'a. -
Elisabeth spojrzała z obawą przez okno, które wychodziło na
wioskę i drogę z Nottingham.
-
Wiem, ale jeśli nie będziesz go prowokować, nie zrobi ci krzywdy.
Bądź miła, pokaż, że może ci zaufać, że go… nie zdradzisz.
Wtedy go sobie zjednasz.
-
Zapamiętam. Masz ochotę na spacer? - Elisabeth wstała i wygładziła
sukienkę.
-
Dobrze, przejdźmy się, ale tylko wokół dworu. - zgodziła się
Marian.
Dziewczęta
wyszły z komnaty i zeszły na dół. Mijając dużą salę,
zatrzymał je sir John.
-
Elisabeth? Gdzie się wybierasz? - zaczął surowym tonem.
-
Wuj pozwoli. Idziemy tylko na spacer do ogrodu za domem. - Marian
wyręczyła kuzynkę w odpowiedzi.
Lord
kiwnął głową Marian i znów spojrzał na córkę.
-
Służba doniosła mi już o twoich wyczynach dzisiejszego poranka. -
zmarszczył krzaczaste brwi, a Elisabeth spuściła głowę. - Nie
wtrącaj się w sprawy tutejszych możnowładców.
-
Wybacz, ojcze.
-
Za dużo ostatnio każesz mi wybaczać córko. Jestem zbyt pobłażliwy
dla ciebie, folgując twojemu temperamentowi. Będę to miał na
względzie, gdy przyjdzie pora wybrać ci męża, aby padło na
człowieka, który lepiej ode mnie ukróci twoje wybryki. - to
rzekłszy lord wrócił z powrotem do przerwanych zajęć.
Dziewczęta
wyszły z domu. Marian spojrzała na strapioną kuzynkę.
-
Nie martw się słowami ojca.
-
Łatwo ci mówić. Jest taki despotyczny…
-
Ciesz się, że go masz. Że jest ktoś kto o ciebie dba. Ja nie mam
nikogo, kto by bronił mojej czci. Nawet żeby poprowadził mnie do
ołtarza w dniu zaślubin.
Marian
skręciła za dwór, gdzie szumiał niewielki sad. Pośród drzew
stała kamienna ława na której obie usiadły. Widok stąd rozciągał
się na drogę do wsi i front dworu. One jednak były słabo
widoczne, skryte między gałęziami niskich drzew.
Gisborne'owi
nie śpieszyło się specjalnie do Locksley. I może dobrze, bo
droga zajęła mu więcej niż zazwyczaj. Nocna ulewa sprawiła, że
drogi i dukty były rozmoknięte i grząskie. Rycerz musiał
nadkładać drogi jadąc okrężną trasą. Jednak w końcu jego
oczom ukazała się wioska Locksley, a za nią dwór. Resztki
gwałtownych emocji z rana jeszcze siedziały mu pod skórą i
objawiły się teraz w postaci lekkiego poirytowania. Guy zbliżył
się do pagórka, gdzie stał pręgierz. Allan siedział tam dalej, z
głową opuszczoną na piersi. Nie ruszał się. Guy'owi przeszło
przez myśl, że może nie żyje, ale chłopak nieznacznie drgnął.
Twarz miał mocno czerwoną od słońca, a kropelki potu błyszczały
na jego skroniach. Siniak od ćwiekowanej rękawicy rozlał się po
całym policzku.
-
Odwiążcie tego łazęgę… - rzucił od niechcenia, a dwóch
żołdaków jadących za nim od razu zatrzymało się, by wykonać
rozkaz. – I niech służba się nim zajmie.
To
rzekłszy pokłusował ku dworowi. Było już dobrze po południu.
Pod
stajniami podbiegł do niego sługa, a Guy oddał mu wodze. Rzucił
jeszcze okiem na Allana, którego to wpółprzytomnego nieśli
żołnierze, po czym wszedł do środka. Podał płaszcz, kaptur i
rękawice dziewce i zajrzał do sali biesiadnej. Zastał tam lorda
Longthorna.
-
Długo kazałeś panie na siebie czekać, mieliśmy udać się dziś
do Kirklees na nabożeństwo…
-
Nabożeństwa odbywają się w opactwie co dzień. Mój wyjazd do
Nottingham był nagły, ale przede wszystkim konieczny sir. -
przerwał mu Guy. - Poza tym drogi są tak rozmiękłe, że nie
dojechalibyście nawet do gościńca. Być może jutro będzie to
możliwe.
Lord
skubał przed chwilę wąsy.
-
Cóż, skoro tak mówisz sir Guy, nie będę tego kwestionował. Co u
szeryfa? Jakieś wieści? - lord ściszył głos.
-
Wszystko idzie zgodnie z planem, kontrolujemy całe wybrzeże. -
rzekł Gisborne, na co sir John uśmiechnął się z satysfakcją i
otworzył usta, by kontynuować rozmowę, ale w korytarzu nagle
rozległy się kroki i obaj usłyszeli wesołe głosy Marian i
Elisabeth. Gisborne wstał. Panny przechodząc zauważyły, że sir
John nie jest sam i zamilkły. Marian pierwsza weszła do komnaty.
-
Witaj sir Guy. - dygnęła z uśmiechem, którego jednak on nie
odwzajemnił. Przyglądał się za to Elisabeth. Dziewczyna
zauważalnie unikała jego wzroku.
-
Sir Guy… ojcze… - przywitała się zgrabnym dygnięciem.
-
Witaj lady Elisabeth. - skłonił się lekko, gdy na chwilę na niego
spojrzała.
-
Spacer się udał moje drogie? - zagaił sir John.
-
Tak, było bardzo przyjemnie. - odparła Marian. - Jednak jesteśmy
znużone i przed kolacją chciałybyśmy odpocząć.
-
Zatem nie zatrzymujemy was. - lord machnął dłonią pozwalając im
odejść.
Guy
ponownie usiadł.
-
Zauważam ciekawą zmianę w zachowaniu mej córki w twojej obecności
panie. - odezwał się sir John, gdy zostali sami.
-
Doprawdy?
-
Tak. Pokornieje.
Guy
się roześmiał.
-
Ciekawa obserwacja, bo ja nie wysuwałbym tak daleko idących
wniosków. Zwłaszcza po dzisiejszym incydencie, gdy odważyła się
pomóc skazańcowi.
-
Niewiasty mają miękkie serca. - zbagatelizował lord.
-
Tak, ale… po kimś to dziedziczą. - ton głosu Gisborne'a
momentalnie zmienił charakter rozmowy.
-
O czym mówisz, panie?
-
Szeryf zastanawia się, czy aby jesteś godny zaufania jakim cię
darzy. Czy jesteś… zdecydowany.
-
Zatem chce dowodu. - uśmiechnął się lord. - Roztropnie z jego
strony. Dam mu go. Moje ukochane dziecko. Córkę. Oddam tobie,
jego najbardziej zaufanemu człowiekowi. Na dowód lojalności
szeryfowi.
-
Nie potrzeba mi niewolnicy. - Guy zaśmiał się nieprzyjemnie.
-
Nie obrażaj jej. Weźmiesz ją za żonę, gdy nasze sprawy znajdą
szczęśliwy finał. Poza tym wzbudzasz w niej respekt i będziesz
umiał ją okiełznać.
-
Myślę… że szeryf będzie zadowolony z tego, jak dowiodłeś swej
lojalności. - odparł Guy i uniósł w kąciki ust w uśmiechu. - Za
dwa dni wydaję ucztę, wtedy przekażemy mu twoją deklarację.
-
Czujesz ten spokój? Tę ciszę? Jakbyśmy były tylko my, a poza tym
kościołem nie było nic. Jakby nie istniało wczoraj, teraz czy
jutro. Tylko my i On.… - Elisabeth siedząca do tej pory bez ruchu
i patrząca na oświetlony snopem światła ołtarz, spojrzała na
Marian.
Kuzynka
milczała.
-
Marian? - Elisabeth szturchnęła ją dyskretnie nogą.
-
Wybacz, zamyśliłam się.
-
Nic nie szkodzi. - dziewczyna odwróciła się w kierunku ołtarza,
bo przechodzący zakonnik zgromił ją wzrokiem.
Marian
dostrzegła spojrzenie zakonnika i pochylił się do towarzyszki.
-
Może to tutaj zostanę żoną Robina? - szepnęła do Elisabeth.
-
Czemu nie w Locksley? Tam jest kościół.
-
Wiesz, wolę tutaj.
-
Tak, też wybrałabym to opactwo. Tu jest o wiele piękniej. -
Elisabeth zadarła głowę, podziwiając sklepienie.
-
Wyjdźmy na zewnątrz. Tam zaczekamy na twego ojca. - Marian wstała
i razem wyszły przed kościół. Za murem otaczającym świątynię
stało kilka koni, powóz i pilnujący ich żołdacy z drużyny
Gisborne'a oraz kilku w barwach lorda Longthorna. Między nimi był
również sir Guy, który obrzucił obie panny badawczym spojrzeniem.
-
Ojciec długo nie wraca. Miał tylko złożyć datek. - mruknęła
Elisabeth, patrząc na zbrojnych.
-
Spotkania z opatem zawsze są długie. Ojciec Ralph lubi sobie
pogawędzić. - odparła Marian. - Och, zapomniałam…
Elisabeth
spojrzała uważniej na kuzynkę.
-
Spowiedź. Za kościołem jest niewielki ogród, poczekaj tam na
mnie. - Marian podniosła z lekka suknię, wspięła się po tych
kilku schodkach prowadzących do kruchty i zniknęła w mrokach
świątyni.
Elisabeth
uśmiechnęła się i zrobiła tak jak jej radziła kuzynka. Wąska
ścieżka biegnąca wokół kościoła prowadziła ją do małego,
ukrytego za murem z kamieni, ogrodu. W sumie, jak zauważyła
dziewczyna po kilku sekundach, nazywanie ogrodem tego skupiska kilku
drzew i kamiennej ławy było sporym nadużyciem. Jedyne na co warto
było zwrócić uwagę i co ją naprawdę urzekło w tym zakątku to
duży krzew pnącej się po murze kościoła róży, pokrytej
czerwonymi kwiatami. Elisabeth przysiadła na ławie. Było jej
ciałkiem przyjemnie i nawet cieszyła się, że ani ojciec, ani
kuzynka jeszcze nie wracają. Gdzieś za jej plecami w gęstwinie
młodych brzóz odezwał się jakiś ptak o przyjemnym dla ucha
głosie. Elisabeth odwróciła się w nadziei dostrzeżenia małego
śpiewaka, ale mimo że wytężała wzrok nie udało jej się to.
Nagle usłyszała kroki na kamiennej ścieżce i odwróciła głowę.
Sir Guy szedł w jej kierunku. Cały nastrój spokoju gdzieś
zniknął, a na jego miejscu pojawiło się nieprzyjemne napięcie.
Spuściła wzrok, jakby nie patrzenie na niego miało ją w jakiś
magiczny sposób ukryć. Kroki na chwilę ustały. Usłyszała trzask
ucinanej łodygi.
-
Szukałem cię lady Elisabeth. - usłyszała jego głos, nim całkiem
się do niej zbliżył.
-
I znalazłeś panie. - odparła. Podniosła wzrok, ale nie na niego.
Odwróciła głowę w przeciwnym kierunku i spojrzała w stronę lasu
i pól, które rozciągały się za murem opactwa.
-
Czy uraziłem cię pani swoją obecnością? - spytał patrząc na
dziewczynę, która uparcie milczała. Miał w głowie wczorajszą
rozmowę z jej ojcem i obietnicę, która była gwarantem, iż ona
będzie należeć do niego. Uśmiechnął się lekko, bardzo
łagodnie.
-
Pani? - wyciągnął powoli dłoń w jej kierunku, ale ona to
zauważyła i cofnęła ramię.
-
Tak, uraziłeś.
Guy
zmarszczył brwi.
-
Wczoraj byłem być może zbyt apodyktyczny, ale to skutek twego
postępku pani i nie mogę czuć się z tego powodu winny. - rzekł
twardym tonem.
Elisabeth
cicho prychnęła.
-
Jeśli pomaganie potrzebującym uważasz panie za zbrodnię, żal mi
cię. - wstała i odezwała się cichym, ale pełnym emocji głosem.
-
Prawa należy przestrzegać inaczej zapanuje chaos. - odparł Guy.
-
Nawet jeśli to prawo krzywdzi ludzi?
-
Nie wszystko co robi szeryf uważam za słuszne, pani, ale….
-
Więc czemu mu służysz?
-
Bo taką wybrałem drogę.
Elisabeth
znów cicho prychnęła.
Marian
odbywszy spowiedź wyszła z konfesjonału.
-
Córko, czy podzieliłaś się już z biednymi dobrami, jakimi nasz
Pan cię obdarzył? Wszak czyż nie powiedział On „Biednych
wspomagajcie”?...- zakonnik pojawił się za nią jak duch. Marian
odwróciła się gwałtownie, przestraszona. Zakonnik tymczasem
zsunął lekko kaptur.
-
Robin! - złapała go za ramię i delikatnie odciągnęła na bok za
kolumnę. - Gisborne tu jest, a przed kościołem mnóstwo straży…
-
Wiem, możesz mi pomóc? - uśmiechnął się zawadiacko.
-
Niby jak?
-
Miej oko na Gisborne'a. - wskazał głową wroga. - Niech nie kręci
się koło dormitorium opata.
Marian
kiwnęła głową. Robin tymczasem naciągnął kaptur i przybrawszy
znów postawę zakonnika udał się do dormitorium. Drzwi były
zamknięte, choć w środku słychać było ciche głosy. Zapukał.
-
Brat Gregorius spowiada w nawie bocznej… - Robin rozpoznał głos
ojca Ralpha.
-
Służę Lwu.
Wszystko
ucichło, ale po chwili zgrzytnęła zasuwa.
-
Wejdź bracie. - drzwi uchyliły się na tyle, by Robin mógł
wślizgnąć się do pomieszczenia. Opat natychmiast drzwi. Prócz
niego w komnacie był jeszcze jeden człowiek. W zakonnym habicie
podobnie jak banita. Robin zdziwił się mocno. Nie raz widział
bowiem tego człowieka, jak jeździł z Gisborne'em do szeryfa.
Spojrzał szybko na opata. Siwy mężczyzna zdjął kaptur i
wyciągnął dłoń do Robina.
-
To nasz sojusznik, Robinie. - opat podszedł do stołu.
-
Czy aby na pewno nasz ojcze? Widziałem go w Nottingham. Z szeryfem.
- Robin zignorował podaną dłoń.
-
Obrażasz mnie młody człowieku. - sir John nadal wyciągał dłoń.
- Ryzykuję wiele, by zdobyć dowody ostatecznie obciążające
szeryfa. Część z nich jest tutaj. - wyjął zza kaftana złożony
zalakowany pergamin. - Opat dostarczy go do króla.
-
Do króla? Króla przecież nie ma w kraju.
-
Już jest mój synu. - uśmiechnął się opat i wzniósł z
wdzięcznością oczy ku niebu.
-
Jak to? Przecież nadal na niego czekają w miejscu oficjalnego
lądowania.
-
Król wie, że ma w Anglii wielu wrogów, którzy czyhają na jego
życie. Dlatego zszedł na ląd w innym miejscu, w asyście
najwierniejszych ludzi. Zmierza tutaj. To kwestia kilku, kilkunastu
dni.
Młody
zakonnik od kilku minut stał z uchem przylepionym do drzwi
dormitorium. Z uwagą chłonął wszystko, co wypowiadały osoby
wewnątrz. Nagle rozejrzał się wokół. Czyjeś kroki rozbrzmiewały
w korytarzu. Nie mógł sobie pozwolić na przyłapanie pod drzwiami
opata. Gdy chwilę później dwóch braci, przechodziło obok
dormitorium nie było tam już nikogo.
Robin
spacerował po komnacie w tę i z powrotem, w końcu się zatrzymał
i potarł dłonią policzek. Tyle myśli kłębiło się w jego
głowie, tyle uczuć.
-
Kto jeszcze wie? - spojrzał na obu mężczyzn.
-
My, teraz ty i wysoko postawiona osoba, która pragnie zachować
anonimowość póki istnieje jeszcze zagrożenie od zdrajców i
księcia Jana. Nie muszę ci mówić o jakąś stawkę toczy się
gra, synu.
-
Za wszelką cenę należy utrzymać to w tajemnicy, szeryf nie może
się dowiedzieć. - dodał sir John. - Ja biorę nadal na siebie
zwodzenie Vasey'a i Gisborne'a. Ale nie dłużej niż kilka dni.
Ostatnio zarzucono mi nielojalność. Chcieli dowodu. Musiałem
blefować. Dlatego ja i moja córka oraz Marian musimy wyjechać, bo
z każdym dniem wisi nad nami coraz większe niebezpieczeństwo.
Robin
kiwnął głową, zgadzając się z Longthornem. Jednocześnie
przypomniał sobie słowa Marian o skłonności Guy'a do córki
lorda. Zacisnął wargi.
-
Coś cię dręczy synu? - uwadze opata Ralpha nie umknął nagły
frasunek na twarzy młodego Locksley'a.
Mężczyzna
przytaknął.
-
Powinienem cię ostrzec panie przed Gisborne'em, póki jeszcze tu
jesteście. - zwrócił się do sir Johna. - Uważaj na niego, bo to
zły człowiek, nie liczy się z nikim i z niczym. Ma na względzie
jedynie swoją korzyść. I cokolwiek mu zaoferowałeś jako dowód,
igrasz z ogniem.
-
Moją córkę. - szepnął lord.
-
Co?! - Robin spojrzał z niedowierzaniem.
-
Musiałem. To najcenniejsze co mam. Inaczej nie przekonałbym
Gisborne'a. To brutalna gra, Robin. Dobrze o tym wiesz.
-
Musicie stąd wyjechać natychmiast. - zdecydował Robin.
-
Nie mogę, moje zadanie jeszcze nie jest skończone.
-
Jest skończone, sir. - rzekł twardo Locksley. - Resztą zajmę się
ja. Jesteście jedyną rodziną mojej Marian i muszę was chronić.
-
Dobrze zatem, wyjedziemy jak najszybciej.
Marian
po wyjściu z kościoła rozejrzała się w poszukiwaniu sir Guy'a.
Zaniepokojona tym, że go nie znalazła wśród zbrojnych postanowiła
obejść świątynię. Szybko, ale nie tak by zwracać uwagę, szła
ścieżką. Słońce, które wyszło w końcu zza chmur przygrzewało
przyjemnie, a lekki wietrzyk niósł z ogrodu przylegającego do
kościoła zapach lawendy i pnącej róży.
Marian
usłyszała głos Gisborn'e i zatrzymała się przed wejście do
ogrodu, zaglądając do wnętrza.
Guy
stojąc przy Elisabeth, trzymał w dłoni jedną z róż. Dziewczyna spojrzała na rycerza i zdawało się, że
zignoruje gest. Jednak po chwili wzięła do ręki różę.
-
Podoba ci się? - Marian usłyszała Guy'a.
-
Tak, jest piękna. - odparła Elisabeth.
Marian
poczuła się skrępowana, uczestnicząc nieproszona w tej scenie. A
gdy rycerz dłonią delikatnie przyciągnął do siebie dziewczynę
i pochylił się ku niej, w jednym bez wątpienia celu, cofnęła się
za mur zażenowana.
-
Elisabeth! Marian! - aż poskoczyła, gdy nagle rozległo się
wołanie sir Johna i niewiele myśląc pobiegła do wuja.
-
Sir Guy… - Elisabeth odsunęła się, gdy usłyszała wołanie.
Jednocześnie nie wiedziała, gdzie ma podziać wzrok. Dobrze, że
chociaż miała różę, dzięki czemu miała co zrobić z dłońmi.
-
Wybacz pani… już zabieram cię do ojca. - szepnął, choć tak
naprawdę nie żałował ani trochę tego, co się między nimi wydarzyło i wcale nie chciał, by
odchodziła. Podał jednak jej ramię, a ona z lekkim wahaniem oparła
na nim rękę.
Sir
John czekał zniecierpliwiony wraz z Marian w powozie i bębnił
palcami o drewniane okno powozu.
-
Ileż można czekać, co za nieposłuszna dziewczyna! - mruknął.
-
Już idzie wuju. - szepnęła Marian, bo tyle tylko zdołała
wykrztusić widząc kuzynkę pod rękę z Gisborne'em.
Lord
wyjrzał z powozu i… nie powiedział nic. Jedynie uśmiechnął się
do sir Guy'a, gdy ten pomagał wsiąść do powozu Elisabeth.
-
Do Locksley! - po chwili dało się słyszeć rozkaz Gisborne'a i
powóz wraz z obstawą ruszył.
________________
Kolejny, piąty odcinek opowiadania tutaj.
Kolejny, piąty odcinek opowiadania tutaj.
Ale fajny rozdział! I ileż się zadziało.:-) Coraz bardziej podoba mi się Elisabeth. A Guy, no cóż nie dość że może sobie pokrzyczeć na wszystkich (za wyjątkiem szeryfa;-)) to jeszcze ofiarowują mu taką fajną dziewczynę. :-) A poważnie, sir John naprawdę igra z ogniem, nie dość, że z sir Guy’em, jego ego i uczuciami, to jeszcze z uczuciami swojej córki (bo której dziewczynie nie zmiękłyby kolana gdyby otrzymała różę od tego rycerza ;-)) i mocno jestem ciekawa co będzie dalej.
OdpowiedzUsuńOwszem ojciec Elisabeth igra z ogniem, ale może ma nadzieje, że jego polityczne gry nie przyniosą żadnych niepożądanych konsekwencji, przecież Guy jako współpracownik szeryfa w jego mniemaniu zawiśnie razem ze swoim "szefem". A co do uczuć córki to sir John chyba nie sądzi, że po tym jak otrzymała srogą reprymendę od Guy'a, poczuje do niego coś więcej.
UsuńOjej, Elizabeth potraktowno jak kartę przetargową. A co jeśli tych dwoje ludzi pokocha siebie ze wzajemnością a tu sir John powie nagle "nie", odwidziało mi się? Albo jeśli Guy stanie za spiskowanie przeciw królowi na szubienicy a Elizabeth krzyknie "nie, mój Ci on!"? Och Dorotko. Ty to masz talent do stwarzania zdrowego napięcia u czytelnika :D nic nie mów :D czekam z niecierpliwością na część 5 :D
OdpowiedzUsuń