Rozdział 10
Ogary mknęły przez
las niczym wypuszczone z kuszy bełty i ciężko było nadążyć za
nimi wzrokiem. Odkąd podjęły trop nie zwalniały ani na chwilę i
co chwila wystawiały polującym kolejne dziki. Psy nikły i
pojawiały się. Jeden, dwa, czasem cztery naraz. Jedynie ich
ujadanie słychać było cały czas i to dawało łowczym możliwość
bezbłędnego podążania za nimi.
Myśliwi podzielili się na kilka
grup, żaden bowiem nie zamierzał stawać do pojedynku z
rozwścieczonym odyńcem sam, zdając sobie sprawę z śmiertelnego
niebezpieczeństwa. Łowy trwały od wczesnego poranka i z tego co
donosili posłańcy kilka sporych odyńców leżało już bez ducha.
Zanim słońce
zaczęło chylić się ku zachodowi, rozległ się dźwięk rogu, by
polujący poczęli zawracać ku obozowi. Poczęto również zbierać
upolowaną zwierzynę.
Guy mijał właśnie
jedno z takich miejsc i upewniwszy się, że wszystko jest jak należy, skierował się wraz z Allanem ku polanie na zachodnim skraju ziem
należących do majątku Knighton, gdzie obozowali łowczy.
- Padam z nóg. -
mruknął Allan.
Guy prychnął tylko
i pogładził szyję swojego wierzchowca. Ogier nosił go dzielnie
przez cały dzień w trudnym terenie, dowodząc swej wytrzymałości
i zwinności.
- A co ma powiedzieć
twój koń? - odezwał się patrząc na kasztanka na którym siedział
Allan.
Chłopak się
speszył, ale po chwili znów wykwitł mu na ustach uśmiech. Był
bardzo zadowolony z dzisiejszego dnia. Guy również, choć bardziej
powściągał emocje. Teraz gdy adrenalina opadała, zaczynał
odczuwać zmęczenie, ale i coraz silniejszą potrzebę zobaczenia
się z Elisabeth. Myśl, że mógłby złożyć znużoną głowę na
jej piersi i po prostu przymknąć oczy, była bardzo silną pokusą.
Gdy więc koń
trochę odpoczął Guy stuknął go piętami i przyśpieszył lekko.
Zapewne szeryf będzie chciał jeszcze wypić zwyczajowy toast na
zakończenie łowów, ale to już tylko formalność. Byle do
Knighton, byle do Elisabeth.
Gdzieś z boku, poniżej, w zagłębieniu
terenu słychać było głosy innych myśliwych, zapewne również
wracających do obozu. Co jakiś czas jeszcze odzywał się róg
sygnałowy, by każdy usłyszał wezwanie.
Nagle ni to kwik,
nie to warkot rozległy się w lesie, a zaraz dołączyły i
zgłuszyły go krzyki, tupot i paniczne rżenie koni.
Guy ściągnął
wodze ogiera, który rzucił się w przód przestraszony, ale w porę
wstrzymany jedynie wspiął się lekko na tylnych nogach w górę.
- Sir Guy! -
krzyknął Allan również próbując zapanować na koniem.
Guy niewiele myśląc
puścił konia, a ten wyrwał do przodu. Rycerz pokierował
zwierzęciem i zjechawszy z górki skręcił do jaru, skąd słychać
było gwar.
- Chryste!…
- Zabijcie tę
bestię!
- Koń, trzymajcie
konia!
- Bo go stratuje!